|
Autor: Tomek Krzywik
Adres e-mail: tomek.krzywik@o2.pl
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
"I była chwila ciszy, i powietrze stało głuche,
milczące, jakby z trwogi oniemiało"
A.Mickiewicz.27.I.2002
Zima.
"Nazywam się Ben Mayers i mam 28 lat. Jestem dziennikarzem z zawodu. Życie dało mi
w kość, więc przeprowadziłem się z dala od przeszłości. Odciąłem się od rodziny
i dawnych znajomych. Dzisiaj dojechałem do któregoś ze sporych miast wypoczynkowych,
jednak nie byłem w stanie przeczytać po ciemku nazwy owej mieściny."
- Znajdzie się tutaj pokój? - Spytał mężczyzna o czarnych włosach i ciemnych oczach.
- Owszem - odparła z uśmiechem kobieta w recepcji. - Pokój 301.
- Dziękuję.
Benjamin Mayers wszedł po schodach na trzecie piętro,po drodze spotykając
jeszcze kłócące się małżeństwo. Najwyraźniej ktoś ukradł im samochód z nartami
na czele. Ben westchnął. "Wszędzie tylko ludzie się kłócą." myślał
otwierając drzwi kluczem. Wszedł do środka.
Apartament był przytulny i schludny. Przedpokój, łazienka i sypialnia. Mayers
cisnął walizkę na podłogę,rzucił na łóżko i zasnął,nie przebrawszy się.
28.I.2002
Obudził się i spojrzał odruchowo na zegarek. Wskazówka pokazywała godzinę siódmą
rano. Ben wstał i spojrzał przez okno. Cudownie. Śnieg pruszył gęsto,ludzi było
mnóstwo. Od razu dało się poczuć radosny nastrój,który opełniał człowieka podczas
regularnej zimy. Fakt,była lekka mgiełka,lecz pogoda była poza tym idealna. Mężczyzna
ubrał się w kombinezon,zszedł na dół i zjadł śniadanie wraz z innymi przyjezdnymi.
W recepcji dowiedział się także,że miejscowość nazywa się "Silent hill".
Cóż,nazwa świetna dla miasta o charakterze turystycznym. Wyszedł na dwór i
poczuł,jak zimno wdziera się pod ubranie. Śnieg leżał gęsto na ulicy,które zresztą
nie były specjalnie szerokie. Budynki były zabytkowe,to jest stylizowane na styl baroku.
Co do samej górki zjazdowej,to była porośnięta i mało stroma,co odpowiadało
Mayersowi. Miał dość dużych miast, śmierdzących benzyną i dymem. Stanął w kolejce
po bilet i po chwili już siedział na wyciągu krzesełkowym z miłą kobietą ubraną w
niebieski kombinezon. Zagadał:
- Witam - uśmiechnął się - Ben Mayers. Ładny dzień, prawda?
Kobieta odwróciła na niego swój wzrok i zobaczył, że ma śliczne niebieskie
oczy, w pełnym tego słowa znaczeniu.
- Owszem, idealny na narty. - głos miała równie miły dla ucha, co wygląd twarzy. -
Diana Kingstone.
Podała mu rękę, a on ją uścisnął. Minęło może trzydzieści sekund miłej
rozmowy, gdy Ben złowił wzrokiem dziwny kształt na brzegu lasu otaczającego stok. A
nie, to tylko ratownicy ściągali snowbordzistę. Z racji tego, że mężczyźnie
spodobała się kobieta, postanowił nie zasypiać gruszek w popiele.
- Miałabyś ochotę zjeść ze mną obiad?
Kobieta spojrzała na niego i figlarnie się uśmiechnęła.
- Benjaminie, czyśbyś proponował mi randkę? A czego oczekujesz po obiedzie?
Mayers roześmiał się.
- Odwiozę cię do domu, jak na dżentelmena przystało a potem wrócę do mojego
apartamentu i prześpię się.
Roześmiali się oboje.
Kobieta jeździła na nartach świetnie, widać miała wprawę. Ben, który nie jeździł
na nartach, odkąd skończył dziewięć lat, wywracał się co chwilę. Około godziny
dwunastej zrobił się tłok i zeszli we dwójkę ze stoku do karczmy. W środku było
parno. Zdjeli kurty i czapki. Znowu miłe zaskoczeni dla dziennikarza, gdyż okazało
się, że Diana ma długie, jasne włosy. Napili się kakao i zjedli...frytki. Na obiad
skoczyli do starszej dzielnicy miasta, do kafejki 5to2, gdzie równie miło spędzili
czas.
29.I.2002
Ben obudził się nagle i zlany potem. Serce biło mu jak szalone, koszula lepiła się do
piersi. Z zewnątrz dobiegało wycie syreny pożarowej. Podniósł się i wyjrzał przez
okno wychodzące na zewnątrz. Uliczką jechała straż pożarna i jeden ze strażaków
krzyczał przez megafon:
- Uwaga! Niedaleko Silent hill rozbił się samolot przewożący chemikalia groźne dla
życia! Zalecane jest pozostanie w domach i nie wychodzenie na zewnątrz!
Mayers zaklął i zasłonił okno, jakby bał się, że chemikalia wedrą się do środka.
Wyjął natychmiast komórkę i wykręcił numer do Diane. Kobieta odebrała niemal
natychmiast
- Ben?!
- Diane,wszystko w porządku?!
- Właśnie usłyszałam. Ben, nie wychodź na dwór! Masz co jeść? Boże, o Boże,c o
się tu dzieje... BEN!
Mayers odsunął komórkę od ucha, gdy kobieta krzyknęła. Ze słuchawki doszedł
go odgłos wyłamywanych drzwi i pisk kobiet.
- DIANE!
Połączenie urwało się.
Mężczyzna dyszał ciężko po czym rzucił się do drzwi. Potknął się o nartę
i uderzył głową w ziemię.
Parę godzin później.
Dziennikarz otworzył oczy i rozejrzał się. W czaszce czuł tępy ból. Podniósł się
i pomacał czoło. No tak, miał guza. Ale zaraz, czemu tak pędził... DIANE! Mayers
doskoczył do drzwi i otworzył je szarpnięciem. Na korytarzu było pusto, widać ludzie
siedzieli w pokojach. Zbiegł na dół, tam było więcej ludzi. Atmosfera była gęsta i
napięta, wszyscy rozmawiali o jednym-o katastrofie. Ben wybiegł na dwór.
Była mgła i padał śnieg.

Ulica była pusta. Samochody stały na poboczach, panowała
nienaturalna cisza. Benowi mogło się zdawać, że znalazł się właśnie w opuszczonym
mieście Prypiat, gdyby nie światła, palące się w prawie każdym oknie. Mayers
wskoczył do samochodu i przekręcił kluczyk, lecz stwierdził, że silnik zamarzł.
Wyskoczył z auta i puścił się jak najszybciej do domu Diany. W końcu nie było do
niej tak daleko. Minął jedną przecznicę, drugą i stanął przed hotelem
"Grand". Szarpnął drzwi, lecz te były zamknięte. Zaczął więc walić w nie
z całej siły.
- Wpuście mnie! WPUŚCIE MNIE!
Zobaczył przez szybę jak biegnie w jego kierunku jakiś lokaj z kluczami w ręku. Gdy
lokaj spełnił swoją powinność i chciał mu się wytłumaczyć, dziennikarz minął go
i pobiegł do pokoju Diany. Dziwne. W recepcji dużo mniej ludzi niż w jego hotelu. Ben
truchtał korytarzem i zatrzymał się przy drzwiach apartamentu 312-apartamentu Dian. W
środku było pusto, rzeczy były porozrzucane i powywracane. Mayers wyciągnął
komórkę i zadzwonił do kobiety. Odpowiedziała mu automatyczna sekretarka.
- Cholera, Diane, gdzie jesteś...
Przeszedł się po jej pokoju. Drzwi na balkon były zamknięte i do tego
szczelnie. Kuchnia była cała zalana. Najdziwniejsza była jednak łazienka, pośrodku
której znajdował się dziwny znak, jakby niedokończony pentagram. Ben uklęknął przy
symbolu i gęsia skórka stanęła mu na ramionach. Symbol był namazany krwią.
Podniósł sie, oddychając szybko i zadzwonił na policję.
- Komisariat policji w Silent Hill, słucham?
- Policja - krzyknął spanikowany Ben. - Błagam was pomóżcie! Mamy porwanie w...
- Proszę pana, chciałem tylko stwierdzić ,że ze względu na zatrucie powietrza oraz
przez wgląd na zdrowie naszych funkcjonariuszy, nie możemy wysyłać żadnych
policjantów. Sprawę zgłosimy do specjalnych organów w Brahams i oni zajmą się tym
odpowi...
- Do tego czasu jak wy się uwiniecie to ona będzie juz martwa! - ryknął do
komórki i rozłączył sie.
Dyszał ciężko i usiadł na ziemi. Myśl Ben, myśl. Przejrzał bagaże Diany i
niemal natychmiast wypadł z jednej z torby pamiętnik kobiety. Zawahał się i po chwili
ciekawość zwyciężyła. Były tam różne zapiski, których styl zdradzał emocje w
czasie pisania. Ot tu naprzyklad- "Ten pieprzony Rowes wstawił mi dwójkę! Kochany
pamiętniczku, żebyś ty wiedział co ja przez tego nauczyciela przeżywam." Dalej
kartkował i natrafił na kolejną notkę.
"Kochany pamiętniku. Dziś opuszczam moje kochane miasto, miasto w którym
sie wychowałam. Brahams."Nie, nic co by u pomogło. Otworzył pamiętnik na
ostatniej stronie i zaczerpnął powietrza. "Ech, pamiętniczku. Życie mnie nie
rozpieszcza. Poznałam dziś fajnego faceta. Ba, nawet przystojny. Więc co mnie niepokoi?
Właśnie to, że jest...idealny? Nikt nie jest idealny. A pamiętasz mojego poprzedniego
chłopaka? Też był taki..."
Ben zamknął pamiętnik, czując jak krew uderza mu w policzki. Odłożył książeczkę
na łóżko i wyszedł z pokoju. Kiedy przemierzał korytarz, minął parę ludzi
rozmawiających o jakimś kulcie, ale Mayersa to nie interesowało. Zszedł na dół i
zamierzał opuścić budynek, kiedy zobaczył lokaja zamykającego drzwi.
- Hej, zaczekaj! - Podbiegł do niego. - Na jaką cholerę ciągle zamykasz na
klucz te drzwi? Przecież jesteśmy w budynkach w miarę bezpieczni bez żadnych kłódek.
Minął lokaja,na którego twarzy gościł głupi uśmiech i wyszedł na zamgloną ulicę.
Spojrzał na budynki. Coraz mniej mu się to podobało. Niektóre z okien były ciemne,
nie paliło się w nich żadne światło. A gdy szedł poprzednim razem we wszystkich
oknach paliły się lampki... Nie, Ben stanowczo za dużo myślał. tak naprawdę nie
było w tym nic dziwnego. Skąd właściwie powinnen zacząć poszukiwania?
"Diane,gdzie możesz teraz być" pomyślał Mayers. Pierwsza na myśl przyszła
mu górka,gdzie jeździli na nartach. Czy było możliwe,żeby tam kobieta teraz była?
Nie wiedział. Westchnął,wypuszczając parę z ust i ruszył ulicą na wyciąg. W miarę
jak szedł (a szedł już od piętnastu minut) ze mgły wyłaniały się ostatnie
zabudowanie. Mayers zauważył ciekawą rzecz-im dalej był od serca miasta, tym mniej
świateł paliło się w domach. No i ta cholerna mgła. Minął granicę miasta i
stanął przed wyciągiem. Wczoraj było tu pełno ludzi, dziś było pusto. Ben spojrzał
na śnieg i sapnął. Były tam ślady stóp prowadzące do krzesełek. Ben przęłknął
ślinę i przeszedł nad barierką, po chwili wszedł do budki kontrolera.
Krzyknął.
Na ziemi leżało zmasakrowane ciało mężczyzny, wciąż jeszcze ciepłe. Ręka
kontrolera leżała na dźwigni, uruchamiającej wyciąg. Ben uznał, że w ten sposób
dostanie się najszybciej na górę. Zdjął z obrzydzeniem rękę trupa i uruchomił
wyciąg. Wyszedł na dwór i poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Nie
dlatego, że widział zwłoki. To w powietrzu coś było nie tak. Usiadł na krzesełku i
ruszył pod górę.
Otaczała go mgła, nie widział nic w promieniu ośmiu metrów. Przed nim było jedno
krzesełko, jedno za nim. I nic więcej. Upiorne wrażenie robiły inne krzesła
wyjeżdżające z mgły. Poczuł na plecach dreszcz.
- AAAAAAAAAA! NA POMOOOOC! BEN!
Ben odwrócił się i spojrzał w dół. Nic. Tylko mgła. Dziennikarz czuł się jakby
frunął, nie widać było ziemi. Spojrzał na niknący za nim wózek i zobaczył na nim
jakis kształt.
- O Boże. - wyszeptał - co to było?
Myślał ciągle o cieniu na wózku i tak dojechał do końca. Spojrzał na zjazd i
zaczął wrzeszczeć. Krzesełko wiozło go prosto w objęcia upiornej postaci.
Przypominała kształtem człowieka, jednak kiedy był od niej parę metrów zobaczył,
że monstrum było pokryte w większości metalem. Gdy się to coś poruszało dało się
słyszeć jęk okropny. Ben nie myśląc wiele wyskoczył z krzesełka i wpadł w hałdę
śniegu. Podniósł się natychmiast i zaczął biec niezgrabnie przez śnieg. Spojrzał
prze ramię. Potwór szedł za nim, ale strasznie powoli. Mayers potknął się nagle i
zaczął zsuwać po stoku. Wszędzie był lód. Prędkość była straszna i najwyraźniej
trasa się kończyła. Ben przejechał pod linkami blokującymi wejście na stok i wypadł
na ulicę. Stęknął z bólu,gdy uderzył o asfalt. Zerwał się mimo to zaraz i
popędził do miasta. Po dziesięciu minutach stał już przed hotelem i dyszał ciężko.
Zakasłał i poczuł, że zaraz zemdleje. Mgła była trująca. Ruszył chwiejnym krokiem
do swojego pokoju. Nie umknęło jego uwadze, że gdy przebiegał przez miasto, świateł
było mniej, niż gdy wychodził. Położył się na łóżku i zasnął głęboko. Bał
się.
30.I.2002.
Obudził się i z nadzieją spojrzał przez okno. Mgła i śnieg, bez żadnych zmian,
może poza tym, że ta pierwsza była gęstsza. Westchnął i wyszedł na korytarz,
biorąc klucze do auta. Na korytarzu zatrzymał się jak wryty. Było pusto. I cicho.
Zapukał do drzwi naprzeciwko. Cisza mu odpowiedziała. Wziął głęboki oddech i
kopnął w drzwi z całej siły. Zawiasy puściły i drewno posypało sie na ziemię. Nikt
mu nie odpowiedział. Ben przeszedł przez apartament i zatrzymał się w sypialni.
Panował tu nienaganny porządek,właściwie nic nie wskazywało na porwanie. Była tu
też inna atmosfera. Mayers wycofał się z pomieszczenia pospiesznie i zszedł do
recepcji. Dreszcz przebiegł mu po plecach. Hol był pusty. Dziennikarz wyszedł przez
drzwi i westchnął. Miasteczko wyglądało teraz sennie i tylko w paru oknach jarzyło
się światło. Ben wiedział,że i tak nie ma tam po co iść. tylko on,zupełnie bez
sensu odważał się wychodzić na zewnątrz. Zaczął brodzić w śniegu. Postanowił,że
pofatyguje się osobiście na policję. Mijał po drodze różne budynki. Straż
pożarna,centrum handlowe,szpital...
Aż dziwić się,że w mieście panuje ta wredna trucizna. Mayers stanął przed napisem
"Policja w Silent Hill", po czym wdrapał się po schodach. Tak jak sie
spodziewał, drzwi nie stawiły oporu gdy je popchnął. W środku był półmrok. w
recepcji siedział tylko jeden mężczyzna ubrany w mundur policjanta.
- Przepraszam - zaczął Ben - Ja chciałem zgłosić porwanie.
Policjant spojrzał na niego od niechcenia. Odpowiedział.
- Cóż, zdarza się. Ale naprawdę, proszę pana, nic nie mogę poradzić. Proszę
pójść do komisarza Scottiego, on panu wszystko opowie. - wskazał palcem na drzwi na
końcu korytarza. Mayers wszedł tam.
Pokój był raczej mały. Było tu tylko biurko,szafa i biblioteczka. Za biurkiem
siedział gruby mężczyzna o ciemnej skórze. Włosy miał krótkie, oczy ciemne. Gdy Ben
otworzył drzwi, spytał:
-W jakiej sprawie?
-Porwania.
-Możesz dokładniej.
-Porwano kobietę. - zaczął - Sam jej próbowałem szukać, ale...
Głos uwiązł mu w gardle. Wolał nie wspominać o potworze. Gruby wyjął notes i
odparł uspokajająco.
- Dobrze, policja sie tym zajmie. Może pan odejść i dziękujemy za obywatelską
postawę.
- Jest coś jeszcze... - powiedział zdecydowanie Ben. Ściszył głos. - Ale proszę,
niech pan się nie śmieje.
Komisarz nachylił się w krześle. Za oknem padał śnieg.
- Gadaj pan.
- W mieście dzieje się coś dziwnego. Nie wiem jak to ująć... wczoraj byłem na stoku.
Pomimo tej mgły trującej.
Najpierw znalazłem ciało kontrolera.
Policjant zmarszczył brwi.
- Potem, nie wiem czemu uruchomiłem wyciąg. Wjeżdżając na górę,usłyszałem krzyk
na dole, jednak nic nie widziałem. Była mgła, taka jak teraz. A kiedy się odwróciłem
na końcu był...był...potwór. Wiem jak głupio to brzmi, ale tak było.
Policjant był wyraźnie zaniepokojony.
- Ale co najgorsze, miasto zaczęło pustoszeć. Nie wiem czemu.
Komisarz spojrzał za okno i westchnął.
- No właśnie. Miałem wczoraj doniesienia bardzo podobne do pańskich. Cóż, nie
powiem, że mi to się podoba. - Odparł Scotty i wyjął cygara. - Pali pan?
-Nie.
Komisarz wzruszył ramionami i wyjął zapalniczkę.
- Potwory, mgła która zabija, pustoszejące miasto. Wiesz co? Wyśmiałem tę osobę.
Drugiej, która potem zadzwoniła już nie. Przestało mi się to podobać i bawić.
Mieszkańcy nie byli skłonni do żartów, szczególnie po tych paskudnych wydarzeniach,
które miały miejsce ostatnim czasy. Wiesz, afera narkotykowa. Ale do rzeczy. Co pan,
panie....
- Mayers. Benjamin Mayers.
- Tak, dziękuję. Tak więc co pan o tym sądzi, panie Mayers?
Ben uśmiechnął się krzywo. Dym z cygara zaczynał go drażnić.
- Niestety, nie mam bladego pojęcia. Pierwszy raz jestem w takiej sytuacji.
- Ha! Nie tylko pan. Proponowałbym wrócić do domu i przespać się. Jeśli sytuacja
będzie wyglądała jak teraz, to zadzwonię na pana komórkę.
Ben zrozumiał, że to koniec rozmowy. Kiwnął głową, wstał i wyszedł na
dwór. Recepcjonista zniknął. Mayers westchnął i wrócił do siebie.
31.I.2002
Syrena strażacka wyła głośniej niż dotąd. Mayers obudził się wściekły i
podbiegł do okna,drżąc. Na zewnątrz było ciemno całkowicie. Żadna latarnia uliczna
nie paliła się na ulicy. Ben po omacku dotarł do swojego bagażu i wyjął z niego
latarkę,którą ze sobą zawsze woził. Zapalił ją i zaczął wrzeszczeć. Ściany
były brudne,złuszczone,spływała z nich czerwona ciecz; podłoga była jedną wielką
kratą,która dzieliła dziennikarza od przepaści. W powietrzu unosił się odór
zgniłego ciała.
Mayers wziął głeboki oddech i zamknął oczy. Kiedy je otworzył nic się nie
zmieniło. Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. Podbiegł do łóżka,które zrobione
było z zardzewiałego metalu i odłamał nogę. Z tą prowizoryczną bronią zbliżył
się do drzwi. "To niemożliwe. Ba,to na pewno koszmarny sen,a ja nie mogę się
obudzić. Po prostu. Ale Boże,skąd u mnie taki sen?" Korytarz wyglądał podobnie.
Był klaustrofobicznie ciasny, a Ben musiał iść środkiem. Na ścianach wisiały
poszarpane ciała. "Boże,co ja tu robię,kurde." Spojrzał w dół
schodów,który ginął w mroku. "Nie zeje tam,nie zejdę..." Zszedł. Hol
przypominał ten zwykły,ale tylko kształtem. Mayers podszedł do recepcji i poświecił
tam latarką. Pusto,jeśli nie liczyć kolejnego trupa. "Fuj" Mimo oporów
otworzył drzwiczki i zbliżył się do zwłok, które jak się okazało,były całkiem
świeże. Ben zerknął na zniszczoną szafkę i otsworzył ją. "Co się tu do
cholery dzieje? Litości,ja zaczynam świrować." Z szafki jak na ironię wylała
się krew,odsłaniając kartkę papieru. Mayers przyjrzał się jej dokładnie i
przeczytał:
"Czekam na ciebie kochanie! Spotkajmy się w miejscu naszego pierwszego
spotkania!
Pozytywka"
Ben nie wiedział czemu,ale gdy przeczytał ten napis,dreszcz przebiegł mu po plecach.
Odłożył kartkę i podniósł się. Miał ciągle wrażenie,że coś siedzi tam w
ciemności i tylko czeka,aby zaatakować,gdy się odwróci. Ruszył do wyjścia.
Na zewnątrz również śmierdziało. Zamiast śniegu,lał deszcz. Budynki,których
szczytów nie widział,miały puste okna za którymi była ciemność. Ben ruszył ulicami
w kierunku górki,którą zjeżdżało się na nartach. Ale najpierw czekała go przeprawa
przez las,co mu się nie podobało pod żadnym względem. Minął trzy przecznice i
stanął na skraju lasu. Westchnął. Las najmniej poddał się przemianie,choć drzewa
był śmierdzące i na ich gałęziach powbijane były psy.
- Ojcze nasz... - Ben nigdy nie był pobożny, ale każdy w takiej sytuacji zacząłby
się modlić.
Liście zgniłe nie trzaskały, gdy po nich szedł. Gałęzie drzew rzucały upiorne
cienie, gdy świecił na nie latarką. Ścieżka,wydeptana chyba przez jakieś monstrum
prowadziła prosto. Ben szedł w milczeniu,a w jego mózgu budziły się dawne obawy przed
ciemnością,którą posiadł już człowiek pierwotny. Na ścieżkę wpełzł cień.
Dziennikarz ścisnął swoją dość prymitywną broń i krzyknął
- Stój! - zamiast krzyku usłyszał własny szept. Mimo to kształt zatrzymał się. Ben
wpatrywał się w to coś. Było cicho,słychać było jedynie bicie jego serca. Cień
zszedł z drogi i schował się między drzewami. "uff" westchnął i trzymając
się środka drogi szedł dalej. Minął z daleka jeziorko wypełnione czymś czerwonym.
Mayers miał dziwne wrażenie,że to jest krew. Gdy parę minut później szedł
polaną,trawa krwawiła. Było cicho.
- Gdzie się wszyscy podziali? - szepnął do siebie. - Niemożliwe, żeby to
wszystko się działo przez tą katastrofę lotniczą.
Wreszcie światło latarki padło na bramkę w której zazwyczaj kasowało się bilety.
Wzdrygnął się. W otworze na bilety znajdowała się dłoń,reszty ciała nigdzie nie
było. Gdy tak się wpatrywał,usłyszał trzask i odgłos wyciągu. Doszedł do wózka i
usiadł na nim. Zaczął jechać w górę. Bał się,bał jak nigdy dotąd. Ciemność
otwierała swą paszczę parę metrów pod nim. Z mroku wyjeżdżały kolejne krzesełka.
Nagle na jednym z nich wyjechał człowiek,okrutnie poraniony. Do krzesełka był
przywiązany drutem kolczastym. Widząc Bena krzyknął:
-Uciekaj! Uciekaj stąd! Tu nie czeka cię...
Nie dokończył. Utopił się własną krwią. Mayers dojechał na szczyt góry. Ta była
teraz pokryta krwią i stalowymi kratami. Dopiero teraz dało się zobaczyć zwłoki
przywiązne z drugiej strony oparcia. Dziennikarz poczuł jak żołądek podjechał mu do
gardła,zgiął się w pół i zwymiotował. Podniósł głowę. Ten potwór znów tu
był. I szedł na niego skrzypiąc żelastwem w jakie był zakuty. Usłyszał głos,
podobny strasznie do głosu jego ojca. Ojca którego zostawił.
- Ben.... Czemu to.... zrobiłeś?... Kochaliśmy cię... bardzo.
Potwór zamachnął się metalowym drągiem,a Mayers w ostatniej chwili uchylił
się. W akcie rozpaczy uderzył oburącz bestię,ale tylko złamał swoją żałosną
namiastkę broni. Odwrócił się napięcie,cisnął resztki w ciemność i zaczął
uciekać. Biegł płacząc jak dziecko i potknął się. Poczuł jak ląduje na kratach i
tłucze kości. Krzyknął. Spod krat patrzyły na niego oczy. Odsunął się od krat i
poczuł,jak gdyby tracił kontrolę i jego umysł odlatuje gdzieś daleko. Przed oczyma mu
pociemniało. Ostatnią rzeczą,jaką pamiętał,był upadek.
32.I.2002.
Obudził się i pierwszą rzeczą jaką poczuł,było zimno. Leżał w śniegu,a ubrany
był tylko w wytartą skórzaną kurtę. Kichnął i potarł ramiona. Podniósł wzrok i
spojrzał ciężko w mgłę,oczekując idących po niego stworów. Nic takiego jednak się
nie stało. Kichnął znowu i pociągnął nosem. Był teraz bezbronny. Jeden krok,zaraz
po nim kolejny. Szedł ulicą,mijał auta,drzewa. Jego kroki były jego jedynym
towarzyszem w tej ciszy.I mgle. Starł śnieg z włosów i zamyślił się,patrząc na
budynki,które wyłoniły się z mgły. Minął sklep spożywczy i dotarł do komisariatu
policji. Musiał powiadomić Scottiego o tym wszystkim. Zerknął jeszcze na wszelki
wypadek przez okno w drzwiach,ale to było tak zakurzone,że nic nie dało się zobaczyć.
Otworzył więc i wszedł do środka. Recepcja była pusta,korytarze także. U Scottiego
panował półmrok,rzeczy były niedbale rozrzucone jakby ktoś je porozrzucał w
pośpiechu. Ben pokręcił głową i zaczął przeglądać wszystkie szuflady. Znalazł
pistolet,parę naboi. Wziął także latarkę do pistoletu oraz komunikator policj. Zawsze
można było sobie przypiąć radyjko do kieszenie na piersi,co też zresztą mężczyzna
uczynił. Wziął głęboki oddech i powiedział do siebie.
- Zjeżdżam stąd.
I wyszedł z budynku,kierując się do swojego samochodu. Kiedy otworzył drzwi i wsiadł
do auta zauważył,że kierownica pokryta jest śladami krwi. Obejrzał ją dokładnie,po
czym usiadł i włożył kluczyki do stacyjki. Silnik zawył i zakaszlał. Toyota Avensis
stała w miejscu. Ben warknął.
- O nie. Teraz się ruszysz. DAWAJ!
Auto ruszyło powoli. Mayers wolał nie mieć wypadku,a w tym mieście było o to
bardzo łatwo. Wycieraczki zdejmowały pruszynki śniegu z okna. W głowie dziennikarza
tłukły sie nieprzyjemne myśli. Teraz zaczynał żałować,że opuścił rodzinny dom.
Co mu tam przeszkadzało? Nic. A teraz odbierał za to nagrodę. W tym samym momencie we
mgle zamajaczył kształ. Bena oblał zimny pot. Kształ przybrał postać. Makaryczną.
W kierunku samochodu szedł,czy też pełzł obrzydliwy humanoid. Śluz lał się z jego
ciała,głowę miał zamkniętą w klatce. Twarz zresztą też nie była urodziwa,bo była
to twarz..Jego ojca. Ben wrzasnął i docisnął gaz. Auto błyskawicznie zmniejszyło
dzielącą ich odległość i podskoczyło,gdy rozjeżdżało bestię. Mayers zahamował
gwałtownie i otworzył drzwiczki. Musiał,po prostu musiał zobaczyć,czy mu się nie
przywidziało,czy mu się zdawało. Zbliżył się do monstrum leżącego bez oznak życia
i klęknął. Potwór miał ok.półtora metra długości i śmierdział. Po uderzeniu
klatka wbiła się w twarz,masakrując ją do końca. Potwór bez ostrzeżenia szarpnął
się i zdzielił Mayersa w głowę. Mężczyzna krzyknął,czując jak krew spływa mu z
czoła. Wyszarpał pistolet z kieszeni i otworzył ogień,do momentu,aż skończyła się
amunicja w magazynku. Bestia tylko drżała w konwulsjach na ziemi. Ben słyszał wręcz
bicie własnego serca. Ręce drżały,gdy bestia zaczęła się podnosić,a rany
przypalać same z siebie. Mayers zadygotał i schował się do auta,zatrzasnął drzwi.
Nacisnął gaz i ruszył do przodu. Auto ślizgało się na śniegu,pruszynki utrudniały
patrzenie na drogę. I był zakręt. Auto zaczęło się ślizgać. Ben robił co
mógłe,ale wóz odmówił posłuszeństwa. Wypadł z drogi,zaczął roztrącać ławki i
parasole. Nastąpiło uderzenie i Ben uderzył głową w poduszki powietrzne. Spod maski
zaczął unosić się dym. Dziennikarz wyskoczył z auta i rozejrzał się. Mgła
pozwalała mu zobaczyć tylko drewniany pomost,zniszczone parasole,ławki i stoliki. Było
też jezioro zamarznięte. Mayers zaczął mimowolnie przyglądać się zniszczeniom i
westchnął. Przyłożył ramię do głowy i zaczął się rozglądać. Nagle przypomniał
sobie,jak był mały. Na podobnym jeziorze utopiła się jego siostra.
- Pomooooocyyyyy!!
Ten krzyk zadziałał,jak jakis mechanizm. Ben wbiegł na jezioro,lód trzeszczał pod
stopami. I zatrzymał się gwałtownie,gdy zrozumiał swój błąd. Mgła zasłoniła mu
widok pomostu,i teraz był praktycznie odsłonięty. Wystawił się tym wszystkim potworom
na tacy. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak iść do przodu. Z każdym jego kolejnym
krokiem lód skrzypiał pod nogami. Pistolet trzymał niepewnie w ręku,z jego ust
wydostawała się para. Zatrzymał się przy dziurze w lodzie. Woda była barwy
ciemnoniebieskiej,nie poruszała się. Poza tym Mayers nie zauważył nic interesującego.
Odwrócił się i ruszył tam,skąd przyszedł. Wszystko to było chore i nienormalne.
Potwory istniały tylko w opowieściach i bajkach. Szedł tą dziwną drogą po
jeziorze,bał się. Pomijając tą paskudną mgłę,przeziębił się na pewno. Ech,życie
okrutne. Trzasnął drzwiami,zostawił dzieci,żonę,rodzinę. Trzask drzwi jego
auta,teraz rozbitego na brzegu,jazda przez góry,wzgórza...aż trafił tutaj.
- Do piekła... - rzekł cicho i westchnął.
I nagle to się znów stało. Choć nie było słychać nic,mrok nie nadszedł,jezioro
zamieniło się w olbrzymią,metalową siatkę. Gdzieś ze środka zbiornika wodnego
zaczął dobiegać huk. Siatka zerwała się.
Ben zaczął biec,ile tylko sił w nogach. Serce biło jak szalone,mięśnie pracowały
niczym jakaś maszyna. Zaśnieżony brzeg był już tylko parę metrów od niego. Mayers
skoczył rozpaczliwie. Zamknął oczy w oczekiwaniu na mordeczy pęd i czarną
czeluść,lecz uderzył o ziemię. Śnieg padał jeszcze przez chwilę na jego nieruchome
ciało, po czym dziennikarz podniósł się. Za nim w niebo wpatrywała się ciemna
otchłań. Odetchnął z ulgą. Podszedł do Toyoty i stwierdził,że auto już nie ruszy
w dalszą drogę. Nie pozostało mu nic innego,jak iść dalej na piechotę. Droga jak
zawsze była uciążliwa. Szedł właśnie obok szpitala, gdy dokonał nowego odkrycia. A
właściwie dwóch.
Droga była odcięta. W ziemi była olbrzymia wyrwa,niszcząca na pół budynki,ucinająca
drogę. Przepaść była olbrzymia,a płatki śniegu ginęły w mgle zasłaniającej dół
dziury.. Już miał się odwrócić i szukać innej drogi,aż nagle rozległo się
trzeszczenie radia.
trzzzrzrzzzyyyySZYwwyyzrzrzszeyyyyyyyszyszyszSZYSZYSZSZ...
Usłyszał odgłos kroków i odwrócił się. W jego kierunku szła pielęgniarka. Ben
ruszył do niej ze słowami.
- Pomoże mi pani?
Dostrzegł zakrwawiony nóż w ręku kobiety. Po cholerę on jej był potrzebny? I wtedy
dostrzegł zabandażowaną twarz,zakrwawione ciało. Mayers z krzykiem cofnął się i
zachwiał na krawędzi przepaści. Nie miał gdzie uciec. Potwór zamachnął się i
zrobił krok do przodu. Ben wykorzystał to i usunął się na bok. Pielęgniarka
zleciała z urwiska z okropnym krzykiem,który stawiał wszystkie włosy na głowie.
Mayers patrzył się chwilę w otchłan i drżał na całym ciele. Nie wywoływał tego
śnieg który ciągle padał z szarego nieba. To był strach,strach największy,jaki w
życiu odczuwał. Cofał się powoli od krawędzi,aż w końcu się zatrzymał i
przymknął oczy. "To tylko sen"pomyślał." Jego umysł mógł nie
wytrzymać i złamać się,jeśli to już nie nastąpiło. Spojrzał na mur otaczający
szpital i tabliczkę,która na murze wisiała-"Szpital Alchemilla." Wzrok
przeniósł się na puste okna budynku i jego ponure ściany. Aż czuć było grozę
wylewającą się przez drzwi. A może ktoś tam był? Może ktoś taki jak on? Albo
zupełnie co innego. Coś takiego,jak to na ulicy. Gdy o tym pomyślał poczuł silną
potrzebę odwrócenia się do przepaści.
Nie odwrócił się.
Nie chciał wejść do budynku. Bał się. Wyobraźnia podsuwała mu najgorsze
wizje,najstraszliwsze monstra.
Wszedł przez bramę. Bena podobnie jak wielu ludzi pociągał strach i ciekawość.
Otworzył drzwi szpitala z upiornym skrzypieniem i zajrzał do pogrążonego w półmroku
holu. Podłoga był drewniana,stały jakieś ławki i krzesła. Minął recepcję. Nie
wołał nikogo. Kroki były jedynym odgłosem w budynku. Nie widział żadnych śladów
obecności ludzi,wszystko co było przedtem wydawało się snem. Zdeptał ulotkę
mówiącą o poszukiwaniach pracowników,minął w milczeniu kolejne drzwi.
Cisza.
Budynek musiał być ładny, przynajmniej takie tworzył wrażenie. Wziął toporek
strażacki i teraz trzymał go w ręku. Jedne drzwi nie chciały się otworzyć.
- BEEEEENNN! JEZU,RATUJ MNIE!!! Be.....
Mayers odskoczył od drzwi. Głos należał do...dziewczynki?

Zaklął,gdy zerknął na ziemię. Ze szpary,pomiędzy
drzwiami,a podłogą zaczęła wypływać krew. Rąbnął toporem w drewniane drzwi. Zza
nich dobiegło ryczenie,krzyki. Odgłos odrywanej skóry. Ben przestał atakować drzwi i
cofnął się. Drewno było mocno zniszczone,widać było przez dziury sąsiedni pokój.
Mayers zbliżył się do otworu i zajrzał do środka. Pokój do którego nie był w
stanie się dostać,był typowym pomieszczeniem szpitalnym. Było tam brudno i ciemno.
Nigdzie nie dało się dostrzec osoby, która wołała o pomoc.
- Cholera...O co tu chodzi? - spytał cicho sam siebie i w tym momencie przed jego oczyma
pojawiły się oczy innej osoby. Dziennikarz przewrócił się przerażony i upuścił
topór. Dobiegł go szept dziewczynki.
- Proszę, niech mnie pan uwolni... błagam, boję się...
- Już dobrze, dobrze. - Powiedział Mayers zbierając się z ziemi. Pchnął drzwi, ale
te uparcie tkwiły w zawiasach. - Słuchaj, musisz się odsunąć od drzwi. Nie chcą się
otworzyć.
- Dobrze. - Usłyszał w odpowiedzi, a następnie do jego uszu dobiegł odgłos odsuwania
się. Mężczyzna zamachnął się toporem i wyważył wreszcie drzwi. Wszedł do środka
ostrożnym krokiem. W sekundę potem coś go złapało i mocno obieło. Dziewczynka.
- O rany - westchnął i roześmiał się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Spojrzał
na dziecko, które właśnie wypłakiwało się w jego ubranie. Pogłaskał je po głowie
i rzekł uspokajająco.
- No już. Powiedz mi, jak masz na imię?
Dziewczynka puściła go i pociągnęła nosem. Miała czarne włosy, a ubrana
była w coś w rodzaju mundurka.
- Alessa. - odpowiedziała i usmiechnęła się do niego. Mayers podrapał się po
głowie i spytał.
- Ok. Ale co ty tu u diabła robisz tutaj sama?
- Mama mnie tu przyprowadziła. Powiedziała, że jestem chora i muszę przejść
operację. Potem było strasznie ciemno i wyła syrena. Kazali mi być cicho. Potem
były... były szepty. - Dziewczynka znów zaczęła płakać.
Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę i przyszło mu do głowy, że przecież
to dziecko może coś wiedzieć.
- Słuchaj mnie teraz, bo to bardzo ważne. - Klęknął przy niej i położył rękę na
ramieniu. - Mówiłaś, że byłaś tu z mamą. Gdzie ona jest?
- Ogień ich pochłonął - powiedziała cicho - I będą pokutować wiecznie.
Mayers zmarszczył brwi.
- Co? Kogo pochłonął?
- Był pożar... Ludzie znikali.... wszytko stało w ogniu...
Benjamin spoliczkował ją.
- Uspokój się! - widząc, że dziecko rozpłakało się jeszcze bardziej przytulił je
znowu.
- Wybacz. Po prostu strasznie się boję.
Dziewczynka zasnęła, a Mayers siedział obok niej. Zdążył już przeszukać pokój.
Znalazł tylko notatki i wykresy. Nic więcej. Spojrzał na śpiącą spokojnie
dziewczynkę i westchnął. Nie potrafił jej uchronić przed złem tego miasta. Przez
okno zaczęło wpadać coraz mniej światła. Mayers schował głowę w ramionach i
Poczuł jak łzy spływają mu po policzkach.
- Płaczesz?
Podniósł głowę szybko i rozejrzał się. Dziewczynka obudziła się i patrzyła na
niego. Zwinęła się w kulkę i wyglądała,jakby miała też zaraz rozkleić się.
- Nie - Odparł spokojnie. - Nie płaczę. Po prostu... po prostu myślę nad tym
wszystkim. Musimy znaleźć twoją mamę.
Podał jej rękę i pomógł wstać. Wyszli na korytarz,teraz pogrążony w półmroku.
Ben zapalił latarkę i zaczął iść powoli. Dziecko jakby wyczuwając coś w powietrzu
i atmosferze, nie odzywało się w ogóle. Pokazało jedynie palcem na schody i
szepnęło:
- Tam.
Cisza,która ich otaczała była doskonała. Drewniana podłoga nie skrzypiała,za oknami
widzieli spadające płatki śniegu. W końcu staneli przed wejściem do sali operacyjnej.
Mayers zbierał się chwilę,po czym wszedł do środka. Tak jak się spodziewał,było tu
łóżko operacyjne,siedzenia. Mimo to bał się wejść na środek pokoju. Jakiś
instynkt podpowiadał mu,ostrzegał go. Ale musiał się rozejrzeć.
- Alessa, poczekaj tutaj. - wyszeptał do dziewczynki i trzymając wysoko topór,
wkroczył na środek pokoju.
Nic. I w tym samym niemal momencie rozległ się ryk i potężna siła
przewróciła Bena do tyłu. Mężczyzna poczuł jak łamie mu się żebro i upadł na
ziemię. Pod sufitem było zawieszone olbrzymie monstrum,przypominające pająka. Bestia
nie miała nóg,więc nie mogła sie poruszać,a jedyną jej bronią były długie
szczypce. Kolejny cios poszedł w kierunku dziennikarza,ten jednak przeturlał się w bok.
Szybki zamach siekierą i jedne szczypce upadły na ziemię. Kolejny cios topora i kolejna
fontanna czarnej krwi. Potwór wydawał się tym nie przejmować i dalej atakował
Mayersa. Mężczyzna z okrutnym wysiłkiem wyskoczył i ciął pająka po pysku. Bestia
znieruchomiała i zawisła bezwładnie. Ben odwrócił się i zerknął w kierunku małej.
Dziewczynka patrzyła się przerażona na bestię. Podszedł do niej i powiedział:
- Tu nic nie ma.
Wyszli z pomieszczenia. Przeszukiwali cały szpital i nie znaleźli żywej duszy. I w tym
momencie to się znów stało. Zewsząd dobiegł ich dźwięk syren. Ściany
zaczęły gnić,zaczęło się ściemniać. Podłoga zamieniła się w kratę,pod nią
była olbrzymia,czarna otchłań. Krzesła zmieniły się w urządzenia do tortur. I nagle
wszystko ucichło znowu. Światło z latarki padało na kraty.
- Pieprzę... Znowu to się stało... Alessa! Alessa?! - zawołał Ben. Zaczął biec
upiornym korytarzem,nie myślał o tym co się może stać,gdy krata puści. I nagle
zobaczył ją. Leżała na ziemi a nad nią stała pielęgniarka ze skalpelem. Już miała
uderzyć, już skalpel opadał, gdy...
- Zostaw ją suko! - ryknął ben i zamachnął się toporem. Broń zaświszczała w
powietrzu i wbiła się w głowę potwora. Gdy ciało przewróciło się, Mayers podbiegł
do dziecka i klęknął przy nim. Jęknął głucho. Dziewczynka była potwornie
oparzona,właściwie umierała. Łzy znów spłynęły po niegolonej od dwóch dni brodzie
mężczyzny.
- Alessa? - szepnął cicho.
Dziecko otworzyło oczy i westchnęło. Krwawe łzy popłynęły jej z oczu. Chciała coś
powiedzieć, ale nie była w stanie.
- Proszę, nie odchodź... błagam, zostań... - szeptał Ben trzymając główkę.
- Ra...ra...tuj...bła... - dziewczynka wysapała i spuściła bezwładnie głowę.
Ben wstrzymał oddech i patrzył na dziecko. Dziecko nie otworzyło już oczu. Mayers
położył dziewczynkę na ziemi i milczał. Podniósł zalane łzami oczy i powiedział
sam do siebie.
- Czemu? Czemu wyjechałem? Źle mi było? Nie. Nie, nie, nie. Wynoszę sie stąd.
Wstał i podszedł do zwłok monstrum,wyjął zakrwawiony topór strażacki i ruszył w
kierunku wyjścia. O ile jeszcze tam było. Ciemność pod kratami wpatrywała się w
człowieka idącego tuż nad nią. Wystarczyła chwila nieuwagi,jedna maleńka dziura w
"podłodze" i miasto miało by kolejną ofiarnę. Ale tak się nie stało.
Dziennikarz stanął na platformie,przy której była drabina w dół,do ciemności. Ben
wahał się,ale tylko chwilę. Gdy opuszczał się w mrok,jego głowę zaprzątały
różne myśli. Najwięcej skupiało sie wokół latarki. Teraz,ze zwykłego
urządzenia,latarka stała się jego jedynym przyjacielem i bronią,przeciw miastu. W
końcu stopy znalazły oparcie na ziemi. Mężczyzna rozejrzał się,powstrzymując
wymioty,na widok rozszarpanego psa leżącego opodal. Ruszył przed siebie. Nie wiedział
ile czasu błądził wśród korytarzy. Nie myślał o tym. Nie zauważył nawet,kiedy
wyszedł na ulicę pokrytą śniegiem. Że znowu znajdował się we mgle. Nie.
Nie,nie,nie. Nic go nie interesowało. Usiadł na ławce i zaczął rozmyślać. "nic
nie dzieje się przez przypadek...nic. Co ja tu robię?"
- Hej.
Ben zerwał się na równe nogi, ale okazało się, że to tylko jakiś mężczyzna.
Mayers uspokoił się trochę i spytał.
- Co tu robisz?
- Ja? To co ty. Mieszkam tu. A co?
- Nie, nie mieszkam tu. Przyjechałem... Dałeś sobie jakoś radę?
- Radę? Z czym? - mężczyzna wyglądał na zdziwnionego. - Zakupy już zaniosłem -
zażartował.
- Z POTWORAMI! -k rzyknął wściekły dziennikarz, ale zaraz ucichł. Miał wrażenie,że
mgła pochłonęła jego krzyk.
- Stary, naoglądałeś się kreskówek za dużo? Jak masz na imię?
- Ben Mayers. A ty?
- Nicholas. Po prostu Nicholas. Jestem sierotą, więc sram na nazwiska.
- Ammm, wybacz. Nie chciałem...
- Nie martw się. Wszyscy ludzie myślą, że jak kogoś stracisz, a oni o tym przypomną
to wielka tragedia. Trudno, bywa. Los tak chciał. Było mi smutno, ale teraz
już...wybacz, mam tendencję do rozgadywania się. A ty czegoś szukasz?
- Raczej kogoś... Diane Kingstone, znasz?
- Pytanie. Najładniesza dziewczyna jaką znałem. I mądra. A co?
- Porwali ją.
Nicholas zdenerwował się.
- Co?! Po jakie licho? Przecież ona...
- Spokojnie. Nic tu nie zdziałamy krzykiem. Znasz jakieś miejsce, gdzie chętnie
przebywała?
- Hmmm - chłopak zamyslił się. - Straż pożarna? Jej ojciec tam pracował.
- Dzięki. - powiedział Ben i ruszył w drogę.
- Hej! A wiesz gdzie to jest? Pójdę z tobą.
Tak więc poszli.
Z mgły budynek straży wyłonił się po godzinie wędrówki. Było on trzypiętrowy,
stały przed nim dwa wozy strażackie, jedno miejsce było puste. Mayers podszedł do
drzwi i zatrzymał się jak wryty. Była na nich kartka. Do niego.
Ben.... opuściłeś swój dom, tak jak ten wóz swoją remizę...żegnaj..
- O co w tym chodzi? - spytał Nicholas.
- Ja...nie wiem. Skąd.. a zresztą. Nieważne. Wchodzimy.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Mężczyźnie wkroczyli do środka budynku. Jak
zwykle był półmrok, korytarze wyglądały na opuszczone w pośpiechu. Szli przed
siebie. Mijali recepcję, gdy do uszu Bena dobiegł szept.
- Ben... Boże święty, co to jest?
Mayers odwrócił się i spojrzał w miejsce wskazywane przez Nicholasa. I
krzyknął.
Z sufitu wystawały ręce.
- Co tu się dzieje? Ben?!
- Nie mam pojęcia nie pytaj mnie.
- Ale...dla
- Zamknij się. Chciałeś ze mną iść, to chodź.
Zaczęła się wspinaczka po schodach. Z każdym krokiem w górę coraz bardziej
zmieniał się budynek. Ściany były obsurne, całość przypominała drugi świat. Ale
tego co spotkali na końcu, nie mogli przewidzieć.
W straży pożarnej znajdowało się olbrzymie pomieszczenie, z trzema ścianami.
Sklepienie podpierały trzy kolumny, z sufitu zwisały klatki. Pośrodku pokoju leżała
Diane. Jej złote włosy były pokryte krwią.
- Diane! - krzyknął Ben i zaczął biec w kierunku kobiety.
- Ha! Mam cię! - usłyszał czyjś krzyk i sporzał w kąt sali. Stał tam mężczyzna o
krótko strzyżonych włosach w kolorze popiołu. Twarzy nie sposób było dostrzec.
Mayers przyklęknął przy Diane i wtedy to się stało. Potworny, okrutny ból w
głowie. Głosy, krzyki. Stęknął i przewrócił się, trzymając za głowę.
- Jezuuuu!
Nagle ból ustał pozwalając Mayersowi otworzyć oczy. Był w pokoju bez klamek. Ze
ścian usłyszał głos swojej żony.
- I warto było Ben? Opuszczać mnie, zdradzać?
Nagle przestał cokowlwiek widzieć. Coś założono mu na głowę.
- To nie będzie śmierć. To byłoby za łatwe. Będziesz sądził innych, a sam już
nigdy nie ujrzysz kobiety. Niczego nie zobaczysz.
Piekła go skóra. Pomacał głowę - ktoś założył mu stalowy konklusz.
- Żegnaj Benjaminie. Już się nie zobaczymy.
- NIE! - Wrzasnął Ben, ale dla niego było już za późno.
- Oh, co do kobiety - ona obudzi się. A potem cię ukarze.
EPILOG
Diane obudziła się i rozejrzała. Leżała w jakimś obskurnym pomieszczeniu. To miejsce
przyprawiało ją o zawrót głowy. Podniosła się chwiejnie. Pogrzebała chwilę w
torebce i wyciągnęła małego Glocka. Uśmiechnęła się krzywo. Miała dość amunicji
- Ot na jakiegoś zboczeńca. No właśnie. Usłyszała odgłos tarcia metalu o metal.
Sapanie. Odwróciła głowę i wrzasnęła.
Bardzo blisko niej stała makabryczna postać ze stalową piramidą na głowie. Kobieta
wrzasnęła i zaczęła strzelać do Bena. Albo czegoś czym teraz Ben był.
Potwór stęczał, ale parł naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce.
- WON! - wrzasnęła dziewczyna, nie przerywając ognia.
"Piramdogłowy" jęknął i zawrócił. Z jego wysokiego ciała lała się krew.
Kingstone chwilę sterczała, po czym zemdlała.
Dopiero później, jak już miasto wróciło do normy, Nicholas ją obudził.
|