Strzępy myśli
miotają resztkami świadomości, rozrzuconej gdzieś na kamiennej podłodze. Jest tak
zimna, jak zimne są moje wspomnienia ostatnich kilkunastu godzin. Co jakiś czas tylko,
znać dają o sobie zatrzymane w abstrakcyjnych pozach slajdy, sprawiające wrażenie,
jakby zrodzone zostały w całkowicie innych umysłach. W tysiącach umysłów.
Powoli, powoli skupiam się na teraźniejszości. Raz na kilka
chwil do układanki dołączam nowy obraz. Wszystkie są dziwne, tak bardzo nieskładne.
Zielony ogród - . - ciemny korytarz - . - przepaść - i. cisza. Przeszywająca mózg,
chora, nienaturalna cisza. Jestem w niej. Wiszę pomiędzy prawą i lewą stroną
nicości.
Nie jest mi zimno. Chyba wiem dlaczego. często słyszałem o
takich miejscach: Bezdźwięcznych, w ogóle nie wyglądających. Ludzie, wariaci, wiele
opowiadali o ogromnej miłości, spokoju i cieple. Tutaj jednak nie czuć ani krzty
miłości... Jedynie cisza...
Teraz mogę już poruszyć głową... coś jednak blokuje moje
ruchy. To ból. Okropny ból zastygłych w nienaturalnej pozycji mięśni. Otwieram
oczy... Czy aby na pewno? Jestem tak bardzo zmęczony...
Znikąd moich uszu dobiega ledwo słyszalne stukanie. Być może
było tu, wraz ze mną cały czas, nie wiem... Przenoszę martwy wzrok w próżnię...
Nie, to nie ma sensu, w tych ciemnościach nie jestem w stanie nawet oszacować wielkości
pomieszczenia, a co dopiero dostrzec źródło dźwięku.
Stuk... stuk... stuk... Krążę bezwładnie głową, obserwując
raz po raz kolejne, nieprzeniknione cząsteczki otchłani. Jak to możliwe, że nie ma tu
wstępu żaden, najmniejszy nawet promień światła?... Pytania bez odpowiedzi. Jak się
tu znalazłem?... To na nic. Potrzebuję punktu odniesienia, solidnego fundamentu do
zbudowania spójnego scenariusza. Co to za miejsce?
Dotykam podłogi. Jest śliska, jednolita i. lepka. Lepka?
Przykładam dłonie w jednym miejscu, przesuwam dalej, jeszcze dalej. Wszędzie. Podpieram
tułów rekami i siadam oparty o ścianę. Zmiana pozycji kosztuje mnie wiele sił. Coś
jednak nie tak... Odwracam się, przykładam dłoń i... końcówkami palców wyczuwam
galaretowatą substancję, rozprowadzoną po wilgotnym tynku. Czym jest? Przykładam
mokrą rękę do nosa, dotykam palców czubkiem języka... czy, czy to... krew...? KREW?!.
- O, matko, gdzie ja jestem... gdzie ja jestem?!
Zbieram wszystkie siły... Chcę wstać... Całe moje ubranie jest
pewnie wymazane we krwi. Dopiero teraz wyczuwam jej zapach. Ciężki. Mdły. Ostatkiem
sił unoszę się na nogach.
- Arhh! - przeszywający ból krzyża, kolan i stóp.
Z trudnością stawiam pierwszy, okropnie bolesny krok. Muszę
zdobyć się na ten wysiłek, muszę.
Pustka.
Lekki półmrok delikatnie pieści opuszczone powieki. Czy. ja
śnię? Otwieram nieznacznie oczy. Chciałbym. chciałbym, żeby to wszystko było tak
proste, jak prosty może wydawać się zwykły sen.
A może jednak jest to jeden z tych snów z których nie można
się obudzić?
Niepełnym spojrzeniem wyrywam niewielkie, rozmyte kawałki
przestrzeni. To dziwne, przez zmrużone oczy wszystko wygląda, jak odbite w tafli
jeziora. tak. płytko, płasko.
Oczy przyzwyczajają się do jasności. Po długim czasie
przebywania w ciemności, światło.
Światło?
Dopiero teraz dociera to do mnie. Na siłę rozwieram powieki. Jak
razi! Panicznie rozglądam się po dokoła siebie... Teraz widzę. Pomieszczenie. cela, w
której się znajduję, to idealnie sześcienna, kamienna klatka. Jakby ktoś, z
największą precyzją wydrążył przestrzeń w ogromnej skale. Na ścianach stary, mokry
tynk, nie wiem kto i po co go tu położył. Podłoga i sufit, to idealnie gładki bruk.
Boże. Wszystko, każda ściana, sufit, każdy centymetr kwadratowy powierzchni
wysmarowany jest krwią. Czarną, na wpół zeschłą, zakrzepniętą krwią. Na środku
pomieszczenia stoi staromodna lampa naftowa. To ona rozrzuca ledwo dostrzegalne, teraz,
światło. Jak się tu znalazła? Co to za koszmarne miejsce?!
Chwila... Byłem tu wcześniej. Chciałem. uciec. Niewiele
pamiętam, nie miałem siły na zapamiętywanie. Musiałem upaść i zasnąć. A
wcześniej? Nic. Jakbym powstał w miejscu, w którym się obudziłem.
Lampa. skąd ona tu.
Wyjście! Ktoś musiał przynieść lampę, rzeczy nie pojawiają
się ot tak. A jeśli ktoś ją przyniósł, to musi być stąd jakieś wyjście!
Rozglądam się po pomieszczeniu. Żadnych drzwi, klapy,
czegokolwiek. Ale. zaraz, coś tu. Podchodzę do ściany. Pod warstwą krwistego błota
coś jest. nabazgrane czarną farbą znaki. Litery. Z największym obrzydzeniem odsłaniam
część zapisu. Słowa. Czy. to coś było kiedyś ludzkie? Zdania.
poznanie siebie jest jak szukanie domu w którym się stoi
jak możesz go znaleźć?
jest wszędzie
jest wszystkim co znasz
nie ma żadnego innego punktu odniesienia
Co to do cholery ma znaczyć? Nie, nie, nie, nie, nie. To
wszystko jest zbyt banalne.Chore. Co to za pieprzona gra?! Co się dzieje? Boże, co się
ze mną dzieje?!
Pustka
Płomień lampy staje się z każdą sekundą coraz mniejszy. Czym
jest sekunda w tym miejscu? Minutą, godziną, rokiem? Pytania. przecież to i tak nie ma
znaczenia. Straciłem wiarę, że kiedykolwiek uda mi się stąd wydostać. Okropnie
dziwne jest, że pomimo ciągłego upływu czasu, nie czuję głodu, pragnienia. Może tak
właśnie wygląda piekło, a ja odpokutowuje swoje grzechy?
Jedno jest pewne. Czymkolwiek jest to miejsce, teraz to mój
własny świat. Świat w którym jestem jedynym królem. Czy nie tego właśnie chciałem?
Tylko dlaczego władać muszę tak okropnym miejscem, pełnym krwi
i niezrozumienia? To chyba za wysoka cena. Sam już nie wiem co jest gorsze. Być
podrzędną jednostką wśród miliardów innych, czy być tym jedynym i rządzić
zgnilizną. Zgnilizną. w takim razie Bóg.
Nagle na ścianach pojawiają się słowa. Jakby ktoś pisał je
niewidzialną ręką. Wcześniej może przestraszyłbym się, ale teraz jedyne uczucie,
jakie mi towarzyszy, to ciekawość. Czysta ciekawość. Sam się dziwię, moja reakcja
jest tak bardzo nieludzka.
... drzwi do wolności otworzą się gdy powróci ciemność.
Płomień lampy gaśnie.
Doktorze! DOKTORZE!!! Szybko! Kolejny atak, niech pan coś zrobi!
Tracimy go. tracimy go.