Prolog:
Gęsta mgła wiruje, kłębi się, otacza coraz bardziej swym płaszczem 3 postacie,
które idą ulicą Nathan Avenue w miasteczku Silent Hill. Senne i romantyczne miasteczko,
które swą magią przyciąga w sezonie wielu turystów jest teraz zupełnie inne. Na
ulicach nie ma nikogo, jakby wszyscy gdzieś zniknęli. Miejsce turystów zajęła dziwna,
upiorna mgła, na drogach stoją porzucone samochody...Nie działa sygnalizacja świetlna,
ciemność wyziera z okien domów, sklepy i domy są puste i pootwierane, jakby wszyscy
mieszkańcy zniknęli, uciekli przed czymś... Czymś nieznanym, chorym, cierpiącym,
pełnym nienawiści...To coś przechadza się uliczkami Silent Hill i obserwuje, poluje na
2 mężczyzn i kobietę, którzy czują na sobie jego oddech. Czego oni szukają w tym
mieście? Dlaczego Silent Hill jest takie dziwne? Co się dzieje, Jezu Chryste...
Rozdział I: List
Ding-dong: zabrzmiał dzwonek u drzwi w mieszkaniu Franka Sunderlanda, dozorcy mieszkań w
jednym z budynków w mieście South Ashfield. Frank podniósł się z fotela i podszedł
do drzwi. Schylił się, by podnieść list, który listonosz wrzucił przez klapkę u
dołu drzwi. Podniósł kopertę i odczytał adres hotelu Lakeview z Silent Hill. Frank
podszedł do biurka, otworzył szufladę i trzęsącą się ręką wyjął fiolkę z
lekarstwem na uspokojenie. Potrzebował go, bo trzeci raz z rzędu jakiś żartowniś
drwił sobie z nieszczęścia starego człowieka. To już trzeci raz dostawał list od
zaginionego syna, pisany pewnie przez jakieś wredne dzieciaki. James zaginął wiele lat
temu w Silent Hill, po tym jak umarła mu żona Mary. Frank bardzo bolał nad
nieszczęściem syna, który zaczął pić a potem pojechał do Silent Hill i zaginął
bez wieści. Najgorsza była ta niepewność, czy żyje, czy nie...I tą niepewnością
ktoś się teraz świetnie bawił! Sprawa została mocno nagłośniona w lokalnych
mediach, pazernych na każde ludzkie nieszczęścia - jak można tak całkiem przepaść
bez śladu?! Poszukiwania nic nie dały. Historia Franka stała się znana w okolicy.
Teraz ktoś się za to świetnie bawi...Listy nadawane były z Silent Hill, turystycznego
miasteczka, położonego nad Jeziorem Toluca, pół dnia jazdy samochodem od South
Ashfield, gdzie mieszkał Frank. Frank poszedł do łazienki, zwilżył twarz wodą i
spojrzał w lustro. Zobaczył twardą, męską twarz i swoje siwe włosy. Powiedział do
swojego odbicia "trzeba z tym skończyć, z tymi listami i pocztówkami od Jamesa i
Mary, z prośbami o przyjazd... To bez sensu, widać, że ktoś sobie jaja robi! Tylko
jedno jest niepokojące: pismo...Niezgrabne, koślawe...Tak pisał James...Ech, szkoda
gadać po prostu podobieństwo(chyba)...Trzeba być może pojechać do Silent Hill,
pomieszkać trochę u znajomego gliny Johny'ego Gucciego i dowiedzieć się, kto to taki
sobie robi żarty z czyjegoś nieszczęścia (i właściwie zobaczyć może jednak
James...naprawdę żyje gdzieś i czeka)"
Rozdział II: John Gucci
Frank sięgnął po telefon,
wykręcił numer Johna. W słuchawce odezwał się
zaspany głos:
-Halo?
-Cześć Johny, tu Frank...
-Jaki Frank?
-Sunderland. Co ty Johny, ludzi nie poznajesz?
-Przepraszam Frank, ale się
zasiedziałem wczoraj w przemiłym barze "Four Leaf Clover"...
-To wszystko wyjaśnia! - Frank
czuł, że wraca mu humor. Uwielbiał Johna' ego za jego
szczerość i poczucie humoru. Poza tym Johny przeżył
podobną tragedię, co Frank - też stracił
syna, Brada. Brad był świetnym gliną, podobnie jak jego ojciec. Razem pracowali na
komendzie w Silent Hill. Mimo że Silent Hill było uroczym małym miasteczkiem, miało
też swoje mroczne historie, jak choćby sprawa Waltera Sullivana czy potworny
mord, którego ofiarą stał się właśnie syn Johny'ego. Frank nie znał
szczegółów sprawy, z gazety wiedział tylko, że w morderstwo zamieszani byli lokalni
handlarze narkotyków...
-Dobra Frank, co u ciebie?
-Wiesz Johny, mam taką sprawę.
Ktoś sobie robi głupie kawały. Wiem, jestem już starym prykiem i dzieciaki mają prawo
dzwonić do mnie i się chować, jak otwieram drzwi, ale
teraz to już cios poniżej pasa. Ktoś wysyła listy
z hotelu Lakeview od was z miasta...Listy, które rzekomo pisze mój zaginiony syn
i jego zmarła żona! Nawet nie wiesz, jak to mnie przygnębia. Byłeś
detektywem, pomógłbyś mi znaleźć tego wesołka. Przypomnisz
sobie stare czasy.
- OK, spróbuję. Nudne to życie w
naszym Pleasant River.
- Ale wiesz, jest jeszcze jedno... Pismo tych
listów jest identyczne jak u mojego syna. To bardzo mnie dziwi i niepokoi zarazem...- głos Franka zadrżał.
- Jesteś pewien? Może tu trzeba
powiadomić policję. Człowieku, twój syn być może żyje!
- Tak, ale wspomina w listach o Mary, jakby ona żyła. A ja pamiętam dobrze jej pogrzeb!
- Twój syn być może jest chory psychicznie... Nie wytrzymał cierpienia i ukrył się gdzieś przed światem. Trzeba powiadomić policję!
- Nie chcę mieszać w to
policji. Oni nie za wiele pomogli, kiedy James zaginął. Był tylko
niepotrzebny rozgłos. Chcę sam odnaleźć syna. Pomożesz mi,
Johny!
- Dobra, przyjedź do mnie jutro.
Pokażę twoje listy naszemu grafologowi Higginsowi. On sprawdzi, czy to na pewno pismo
Jamesa. Potem pogadam ze znajomymi oficerami i naszym kochanym komendantem, żeby zajęli
się to sprawą tak, by nie zwabić żądnych sensacji pismaków.
- Dziękuję Johny, prawdziwy
przyjaciel z ciebie.
Rozdział III: Wyjazd
Wieczorem Frank poszedł tylko powiedzieć
mieszkańcom budynku, że wyjeżdża na kilka dni. Zastępstwo miał już załatwione tak,
że o mieszkania i swoją skromną posadkę dozorcy był już spokojny. Wsiadł w autobus
i pojechał do Pleasant River, gdzie mieszkał Gucci. Było to miasteczko wielkości
Silent Hill, nastawione jednak bardziej na przemysł niż turystykę. Gdy po nocnej
podróży autobusem Frank znalazł dom, gdzie mieszkał Gucci, jego uwagę zwrócił
stojący na podjeździe czerwony sportowy wóz. John wyszedł mu na spotkanie, uśmiech
rozjaśnił jego szeroką twarz, której ciemna karnacja i czarne, lekko tylko posiwiałe
włosy, zdradzały jego włoskie pochodzenie:
- Witaj Frank, patrz, czym pojedziemy do Silent
Hill!
- O kurczę, jest twój? Co to za marka?
- Dodge Challenger, rocznik '71
- Jasna cholera... Chodź, pokażę ci listy.
-Nie trzeba, przyjrzymy im się wszyscy u Higginsa. Wskakuj,
jedziemy do Silent Hill.
Tym samochodem będziemy tam w 20 minut.
Rozdział IV: Mgła
Jechali drogą w kierunku Silent Hill. Silnik
samochodu równo pracował. Było słonecznie, jak to w maju. Lecz nagle coś dziwnego,
jakby chmura pojawiła się na drodze. Johny gwałtownie zwolnił.
- Frank, patrz na to. Trzeba będzie ostrożnie
jechać, mgła jest na drodze. Zaraz w nią wjedziemy.
- Dziwna ta mgła po południu. Mgły w tej porze
roku są zwykle rano albo wieczorem. Bądź ostrożny.
Powoli podjechali do mgły. Zobaczyli, że tworzy
ona jakby jakąś ścianę, barierę...
- Nigdy czegoś takiego nie widziałem - rzekł
John
- Ja też - odpowiedział Frank
- To chyba jakaś anomalia. Ktoś kiedyś
wspominał mi o dziwnej mgle w Silent Hill. To jest chyba to. Mówię ci, jakaś anomalia.
Wiesz, jakie teraz zwariowane czasy. Efekt cieplarniany i te rzeczy. Nawet pogoda nie jest
już normalna. Ale mgła nie jest groźna... Powoli dojedziemy przez Old Silent Hill i
most do skrzyżowania. Tam jest komisariat policji.
Rozdział V: Miasto
Wjechali we mgłę. Pierwszą rzeczą, jaką
poczuli było zimno. Mgła ograniczała widoczność do niecałych 10 metrów. Wszystko,
co było dalej, znikało za ścianą wirującego oparu. Nawet słoneczne przed chwilą
niebo było nim zasnute. Śpiew ptaków gwałtownie umilkł. Frank i John zauważyli
tylko, że minęli tablicę z napisem "Silent Hill wita".
- Jezu Chryste, ale to wszystko dziwne. Nagle ze
słonecznego maja robi się ponury listopad. Jak ci mieszkańcy miasta to znoszą? -
powiedział Johny.
- A tak to gdzie oni są w ogóle? - odparł
Frank, gdy minęli Old Silent Hill i przejeżdżali obok kościoła Balkan.
- Nie wiem, może siedzą w domach albo
powyjeżdżali z miasta. Zrobiło się chłodno, mglisto i paskudnie, całkiem jakby to
była póżna jesień. Wcale im się nie dziwię.
- Może i tak, ale to miasto wygląda jak
nawiedzone...Brr!
Rozdział VI: Komisariat
Podjechali wreszcie pod komisariat. John
zaparkował koło radiowozu policji.
- Spójrz Frank na ten radiowóz! Jest otwarty.
Teraz każdy go może wziąć i zrobić z nim dyskotekę!
- To nie jest śmieszne. Mam złe
przeczucia...Zobacz na siedzenia na nich jest...o Jezu Przenajświętszy...tam jest
krew...mnóstwo krwi...
- Jezu, z tym miastem jest coś nie tak! Ta mgła,
wszyscy gdzieś zniknęli, samochody nie jeżdżą, no i jeszcze ta krew...
- Zobaczmy, może na komisariacie będzie ktoś,
kto nam to wszystko wyjaśni. Może to jakieś nietypowe ćwiczenia policji i wojska...
Frank i John otworzyli przeszklone drzwi
komisariatu i weszli do środka. Normalnie za biurkiem siedziałby policjant, który
przyjmował zgłoszenia o przestępstwach...Teraz przy tym, co zostało z nieszczęsnego
policjanta, siedział jakiś koszmar i z jękiem, sapaniem i wyciem pożywiał się
ciałem. To coś miało mniej więcej sylwetkę dużego psa, ciało pokryte nie
sierścią, ale spaloną skórą i podgniłymi, pokrwawionymi bandażami. Najgorsza była
jednak głowa, którą stwór odwrócił w kierunku wchodzących mężczyzn, pozbawiona
oczu i uszu, osmalona, pokryta bandażami, z pyskiem, który otwierał się w jakiś
chory, niespotykany w przyrodzie sposób, który otwierał się w płaszczyźnie pionowej,
ukazując krwistoczerwone wnętrze...Widać było, że ta istota potwornie cierpiała, że
każdy ruch powodował okropny, piekący ból spalonego ciała... Potwór odwrócił się
i zaczął biec w kierunku struchlałych z przerażenia mężczyzn. Frank rzucił się w
bok, a John wyszarpnął rewolwer magnum 44 z kabury i strzelił w bestię, która goniła
uciekającego Franka. Celny strzał z magnum ciężko ranił bestię, która leżąc
otworzyła jeszcze swój pysk i głośno zawyła. Frank i Johny usłyszeli, jak gdzieś w
mieście kilka innych, zapewne podobnych istot, odpowiedziało podobnym wyciem...
- Wiesz, co Johny tych potworów zaraz tu będzie
więcej...Ten tutaj poprosił swoich kolegów o pomoc...Boże, jeśli tu jest James?!-
Frank cały się trząsł.
- Chryste Frank, co ja zabiłem przed chwilą, co
to za zwierzę Boże chyba wszyscy ludzie tu zginęli Chryste Przenajświętszy podobnie
zginął Brad... -
Gucci w ogóle nie mógł dojść do siebie. Po
chwili wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało duży pierścionek zaopatrzony w 10
małych, lekko wystających kulek. John założył to sobie na serdeczny palec i zaczął
głośno odmawiać Ojcze Nasz a potem Zdrowaś Mario. Frank wiedział, co robi John.
Przodkowie starego policjanta pochodzili z Włoch i wszyscy w rodzinie Gucciego byli
praktykującymi katolikami. To, co John odmawiał teraz, u katolików nazywało się
Różańcem, a pierścionek, który Johny sobie nałożył, służył jako pomoc do
modlitwy. Po paru Zdrowaś... Gucci nareszcie się uspokoił.
- Wskakuj do wozu. Szybko! - Teraz to on ponaglał
Franka.
Rozdział VII: Daremna ucieczka
Po paru godzinach daremnej jazdy i zużyciu sporej
częsci zapasu benzyny stało się jasne: z miasta nie można się już było wydostać. W
pobliżu granic miasta Frank i John zawsze napotykali na jakąś potworną przepaść,
której dno zasłaniała mgła. Podczas jazdy po mieście obaj mężczyźni dostrzegali
coraz więcej zmian, które przeszło miasto: na niektórych budynkach pojawiły się
dziwne wykonane krwią napisy i symbole. Na ulicach nie było żywej duszy, jednak
zdarzyło im się spotkać kilka razy bestie podobne do tych z komisariatu. Frank i John
dokonali dziwnego odkrycia, kiedy próbowali złapać jakąś stację radiową przez
samochodowy odtwarzacz. Okazało się, że nie można było złapać żadnego radia, ale w
obecności potworów radio w samochodzie zaczynało wydawać różne szumy i trzaski.... -
- Utknęliśmy tu na dobre. Co robimy? Poszukamy
Jamesa, jeśli takie zwariowane rzeczy się tu dzieją, a on jest sam, jeśli żyje
jeszcze...Boże...- zapytał Frank
- Wiesz, wydaje mi się, że powinniśmy iść do
kościoła. To, co się dzieje z tym miastem, jest, wiesz... chyba jakieś nadprzyrodzone,
nienaturalne, diabelskie...Mam dziwne przeczucie...Stanie się coś złego, coś bardzo
złego...
- Nie wiem, co się tu do cholery dzieje a w duchy
raczej nie wierzę! W kościele znajdziemy może jakieś schronienie. I zastanowimy się,
jak odnależć mojego syna. Rzeczy, które się tu dzieją, są niezwykłe...Może mój
syn jednak żyje, mimo że już dawno temu pogodziłem się z jego odejściem?
Rozdział VIII: Kościół
Na resztkach paliwa dojechali do kościoła
Balkan. Jak weszli do środka to struchleli ze strachu. Normalnie był to zwykły,
skromnie wyposażony kościółek. Tylko na ścianach wisiały duże olejne obrazy o
tematyce religijnej. Teraz kościół przeszedł jakąś makabryczną przemianę. Wnętrze
kościoła to była jedna rdza, stęchlizna, zbutwiałe deski i dziurawe, pokryte dziwną
substancją mury... Na ścianach wisiały obrazy, które były przerażającymi i
bluźnierczymi trawestacjami obrazów z tego normalnego kościoła. Krzyż wisiał na
normalnym miejscu, ale był odwrócony. Na ołtarzu znajdowały się zapalone świece,
białe naczynia wypełnione jakimś białym proszkiem oraz pies z poderżniętym gardłem.
Świeża jeszcze posoka plamiła biały obrus, którym ołtarz był nakryty. Dookoła
ołtarza walały się jeszcze jakieś dziwne ksiegi o tematyce związanej z okultyzmem.
Ławki w kościele były potrzaskane, jakby coś ogromnego przeczołgało się po nich i
zmiażdżyło je swoim ciężarem.
- O Boże...- jęknął Frank
- Boga na pewno tu nie ma... Ten kościół jest
przeklęty...- wyszeptał Gucci i przeżegnał się. Gdy tylko uczynił znak krzyża
jakiś ogromny pomruk i drżenie, jakby spod ziemi, rozeszły się po kościele. Jakby
gest Gucciego rozzłościł jakąś prastarą i złą OBECNOŚĆ, której oddawano cześć
w tym miejscu.
- John, idziemy stąd. Nie jest tu bezpiecznie...A
to, co to jest?!! - zawołał Frank
- Gdzie, co? - zapytał się Gucci, ale to pytanie
nie było już potrzebne. Spomiędzy porozbijanych ławek wyszła trzęsącym się krokiem
kobieta, a raczej coś, co ją trochę przypominało. To coś było nawet ubrane w
pokrwawione bluzkę i sukienkę, nie miało jednak twarzy. Tam gdzie powinny być oczy,
nos i usta było tylko białe i różowe mięso pokryte czerwonymi żyłkami. Głowa
stwora była przechylona pod dziwnym kątem, jakby miał złamany kark. Istota ta szła
trzęsąc się i potykając; wydawała przy tym ciche jęki. Wtem nagle padła na brzuch i
zaczęła szybko pełznąć w stronę Gucciego, zostawiając przy tym krwawe ślady na
marmurowej posadzce. John wyjął broń i strzelił, ale potwór był szybszy i
gwałtownym ruchem powalił go na ziemię. Ramię kreatury zaopatrzone w długie szpony
wystrzeliło do przodu, rozdzierając ramię Johna, który zawył z bólu i wypuścił
pistolet z ręki. Był bezbronny, bo potwór był zwinny i szybki. Ramię
"kobiety" podniosło się do góry, żeby zadać ostateczny cios...lecz rozległ
się trzask gruchotanej czaszki i pisk potwora, którego ciało obsunęło się na ziemię
w drgawkach i konwulsjach. Frank zadał jeszcze jeden cios ciężkim świecznikiem i
potwór przestał się ruszać. John leżał dysząc ciężko, jego ramię było mocno
poszarpane.
- Czekaj tu Johny, lecę po apteczkę do wozu! -
zawołał Frank, wziął kluczyki, które zdrową ręką podał mu Gucci,i wybiegł przed
kościół do samochodu. Wrócił z apteczką i zrobił Gucciemu prowizoryczny opatrunek.
- John, jedziemy do szpitala Alchemilla. To
blisko. Tam na pewno znajdziemy jakieś środki przeciwbólowe, opatrunki a być może
też jakiś normalnych ludzi... - rzekł Frank, a potem pomógł Gucciemu wstać i
zaprowadził go do auta. Teraz Frank miał prowadzić. Z trudem odpalił silnik, bo paliwo
już się kończyło,i ruszył w kierunku szpitala Alchemilla.
Rozdział IX: Szpital Alchemilla
Dojechali jeszcze ten kawałek do szpitala
Alchemilla, ale silnik już wyraźnie dawał znaki, że to koniec jazdy. Zostawili
samochód na kilkanaście metrów przed szpitalem. Frank pomógł przyjacielowi dojść do
szpitala. Razem weszli do holu. Na lewo była recepcja, ale nikogo nie było w środku.
Frank posadził Johna na kanapie w holu i udał się, żeby poszukać lekarstw. Wziął ze
sobą magnum Johna. W szpitalu unosiła się mgła i panowała martwa cisza. Frank
skierował się najpierw do pomieszczenia na lewo od wielkich drzwi prowadzących do
schodów i windy. W pokoju tym normalnie przyjmował lekarz rodzinny. Frank ostrożnie
otworzył pokój. Kątem oka zauważył jakiś ruch i skierował broń w tamtą stronę...
- Proszę, niech pan nie strzela!
- Cholera, co pani tu robi?!
Młoda czarna dziewczyna wyglądała na mocno
wystraszoną. Miała na sobie spodnie, bluzkę, a na nie narzucony był krótki biały
kitel. Wstała powoli.
- Jestem tu na stażu. Bogu, dzięki, chociaż pan
jest normalny! Nie wiem, szłam korytarzem a nagle szpital zmienił się i moi koledzy
oraz pacjenci poznikali... Co tu się stało?!
- Ja też nie wiem... - rzekł Frank - Ale na
korytarzu na kanapie leży mój przyjaciel. Zranił go jeden z tych dziwnych potworów.
Jest pani już prawie lekarzem, pomoże mu pani? Oczywiście, wezmę tylko leki z
szafki...
Frank i dziewczyna poszli do Gucciego. Lekarka
opatrzyła mu rany i zrobiła zastrzyk na znieczulenie. John poczuł się lepiej.
- Najlepiej by było, jakby się przespał kilka
godzin. Musi odpocząć. - rzekła lekarka.
- Chyba będzie tak trzeba zrobić... -
stwierdził Frank.
- A tak w ogóle... ja jestem Tracy. Tracy
Simmons. Mieszkam normalnie w Denver. A pan?
- Ja nazywam się Frank Sunderland. Mieszkam w
South Ashfield, niedaleko stąd. A pan, któremu pomogłaś, to mój przyjaciel, Johny
Gucci. Jest byłym policjantem. - John zdołał już zasnąć.
- Jestem tu na stażu. Skończyłam medycynę, ale
muszę mieć rok stażu, czyli pracy za darmo, żeby zacząć własną praktykę...
Cieszyłam się, że już kończę na dzisiaj a tu nagle przyszła ta dziwna mgła i
ludzie gdzieś poginęli...I jeszcze te potwory...Boże, czy to się dzieje naprawdę? Czy
to tylko sen? Takich potworów nie ma na tym świecie!
- A co najgorsze, z miasta nie można uciec.
Wszystkie drogi są zablokowane.
- Po co pan tu przyjechał?
- Żeby odnaleźć syna. Kiedyś on zaginął w
tym mieście, a niedawno zacząłem dostawać od niego listy. Najbardziej boję się o
niego... Jest sam w tym okropnym mieście. Przyjechaliśmy, z Johnym, aby zacząć coś w
rodzaju, hm, nieoficjalnego śledztwa.
- Współczuję panu...
- Jak Johny poczuje się lepiej, będziemy dalej
szukać. Trzeba się będzie udać przez wesołe miasteczko do hotelu Lakeview. Stamtąd
przychodziły listy. Nie możemy się wydostać z tego miasta, ale przynajmniej zginę tu
wiedząc, co się stało z Jamesem.
- Twój syn nazywał się James?
- Tak.
- Nie mieszkał przypadkiem w hotelu Lakeview?
- Był tam raz na wakacjach z żoną...
- Bo jak byłam ostatnio na imprezie w hotelu
Lakeview spotkałam niejakiego Jamesa Sunderlanda i panią Mary Sunderland. Byli oboje na
urlopie. Siedzieli oboje w hotelowym barze. James był, jak pamiętam, solidnej budowy,
miał jasne włosy. A Mary nosiła taką staromodną sukienkę w kwiatki...
Frank zerwał się na równe nogi.
- Jezu, to byli oni. Kiedy to było?
- Mniej więcej 2 tygodnie temu.
"Wtedy przyszedł pierwszy list"
pomyślał Frank.
- Ale jak to możliwe... Szczególnie Mary.
Przecież byłem na jej pogrzebie! To jakiś koszmar! To nienormalne!
Umilkli oboje. Po chwili Tracy się odezwała:
- To potworne, co się dzieje w tym mieście, ale
z drugiej strony, po historiach i podaniach, jakie słyszałam od ludzi w tym mieście,
nie dziwię się wcale...Silent Hill ma mroczną historię, zdarzyło sie tu wiele
dziwnych przestępstw. Ale turyści o tym nie musieli wiedzieć...
- A jaka jest historia Silent Hill?
- Czytałam trochę o tym. Kiedyś na tym miejscu
Indianie odprawiali swoje krwawe rytuały. W XVII wieku przybyli tutaj pierwsi osadnicy z
Europy. Podobno ci osadnicy wymordowali mieszkających tu Indian i założyli sobie wieś.
A co najciekawsze, mimo iż pochodzili z Europy, nie wyznawali chrześcijaństwa, tylko
jakiś mroczny kult. Czarna magia, okultyzm i inne nawiedzone rzeczy... - Tracy zaśmiała
się nerwowo - Ale z drugiej strony, podobno ten kult przetrwał w mieście. A jego
wyznawcy są zamieszani w różne dziwne i niewyjaśnione przestępstwa: handel
narkotykami, morderstwa i nadużycia wobec dzieci. Słyszałam także, że w Jeziorze
Toluca spoczywa wiele ofiar dziwnych wypadków, które się tu zdarzały. A do lat 60-tych
istniało tu także ukryte i pilnie strzeżone więzienie dla najgorszych przestępców.
Można o tym wszystkim poczytać w bibliotece miejskiej.
- Może to, co się tu dzieje, ma związek z tym
kultem. Żebyś ty widziała, co się stało z kościołem Balkan. Porozwalane ławki,
krzyż odwrócony do góry nogami, te chore obrazy i książki, dziwne znaki, ołtarz a na
nim poderżnięty pies...Co za świr to uczynił? Tam mój kumpel został zraniony przez
potwora.
- To, co się dzieje w tym mieście wymyka się
naszemu rozumowaniu. To coś jest z innego świata. Tu nie działają prawa jak w naszym
świecie. Silent Hill jest teraz poza czasem i przestrzenią. Ciemność opanowuje to
miasto. Tak bynajmniej gadała ta nawiedzona Anna Gillespie. Wpadła do nas wczoraj i jak
zaczęła głosić te swoje proroctwa... Mieliśmy niezły ubaw a potem wezwaliśmy panów
w białych fartuchach, aby odwieźli ją do szpitala Brookhaven. Do psychiatryka za
jeziorem Toluca. Teraz jednak myślę, że to ona miała rację...
- Jak John poczuje się trochę lepiej, udamy się
do hotelu Lakeview. Pójdziemy Bachman Road, potem w prawo. Do hotelu dotrzemy przez
wesołe miasteczko. Tracy, pójdziesz z nami?
- Sama nie mam szansy przeżycia w tym mieście.
Razem może znajdziemy rozwiązanie tego koszmaru.
- Dobrze. Teraz lepiej się połóż. Robi się
ciemno i o wiele bardziej niebezpiecznie, niż w dzień. Dlatego chyba dobrze będzie, jak
tutaj przeczekamy noc.
Rozdział X: Noc
Tracy i John spali na kanapie. Frank wolał nie
zostawiać ich samych i dlatego usiadł obok. Nie mógł zasnąć. Dlatego on wolał
pełnić rolę stróża, którym i tak był zresztą z zawodu. Głęboko w jego głowie
pulsował strach. Mocno zdziwiło i przeraziło go to, co się stało z tym miastem. Ale
tak naprawdę spotkał się już kiedyś z czymś podobnym. W South Ashfield, w budynku,
którym mieszkał i pracował Frank, jedno z mieszkań było nawiedzone. Było to
mieszkanie 302. Mieszkał tam pewien dziennikarz, który popełnił samobójstwo. Potem
wprowadził się tam Townshend, młody pisarz. Po kilku latach Townshend wyprowadził się
z tego mieszkania, bo tam straszyło. Potwierdzała to sąsiadka Townshenda, Eileen
Baldwin, która też się wyprowadziła wtedy z budynku. Na dodatek w okolicy budynku
dokonano kilka okrutnych zabójstw. Ale najgorsza w pamięci Franka była noc, kiedy w
pokoju 302 przychodził na świat Walter Sullivan, który po latach bez powodu zabił
dwójkę dzieci w Silent Hill i popełnił samobójstwo. Krzyki rodzącej kobiety
zaalarmowały Franka, który zajął się noworodkiem. Rodzice dziecka mieli nienajlepszą
opinię. Właściwie cała opieka nad noworodkiem spadła na Franka. Rodziców następnego
dnia nie było już w mieszkaniu. Gdzieś zniknęli. Frank oddał dziecko do sierocińca
"Wish House" w Silent Hill i przestał interesować sie jego losem. Tak, ten
pokój był nawiedzony. Frank nieraz słyszał dochodzące stamtąd przerażające
odgłosy. Na dodatek zdawało mu się, że parę razy widział w budynku Waltera.
"Ciągle kręcił się tam pewien dzieciak. Przyjeżdżał praktycznie co tydzień.
To chyba był mały Walter...Czy ten pokój zrobił z niego mordercę? Boże, niech to
wszystko się wreszcie skończy, niech się obudzę w moim przytulnym mieszkanku." -
myślał Frank i wyczekiwał świtu.
Rozdział XI: Droga do hotelu
Kiedy zrobiło się jasno, Tracy i John obudzili
się. Wszyscy byli głodni i bardzo spragnieni, na szczęście w biurku recepcjonistki
znależli kilka batoników, jabłek i 2 puszki coli. Posilili się tym i poczuli się
tochę lepiej.
- Nie ma co, idziemy do tego parszywego hotelu.
Mam nadzieję, że dowiem się także prawdy na temat śmierci mojego syna. To wariactwa,
które się wyprawiają w tym mieście... Czuję, że to wszystko jest powiązane. -
rzekł Gucci. Rękę miał na temblaku, który zrobiła mu Tracy z rękawów swojego
białego kitla.
- Czeka nas długa droga. I niebezpieczna. Och,
żeby w tym przeklętym samochodzie nie skończyła się benzyna... - zaklął Frank.
- Ja przyjechałam tu samochodem! Nim możemy
pojechać... Mam nadzieję, że przetrwał noc w tym nawiedzonym mieście. - zawołała
Tracy.
Wyszli przed szpitalną bramę.
- Chodżcie tu jest mój samochód. Rany, ale
ktoś go zdemolował. Istotnie, mała zielona honda Tracy przeszła ciężką próbę tej
nocy. Szyby auta były powybijane, lakier porysowany, tapicerka w strzępach.
- Mam nadzieję, że odpali. - rzekła Tracy i
wsunęła kluczyk do stacyjki. Na szczęście, silnik hondy zaczął pracować. Frank
otworzył drzwi autka i odchylił fotel, aby John mógł łatwiej wejść na tylne
siedzenia. Frank siadł z przodu, obok Tracy, która miała prowadzić.
- Wiecie co? Te japońskie samochody chyba są
niezniszczalne.
Samochód ruszył w kierunku Bachman Road. Musieli
znowu przejechać przez Old Silent Hill. Przez noc zaszły zmiany. Niektóre z domków
jednorodzinnych aż pozapadały się w ziemię ze starości. Nie byłoby w tym nic
nadzwyczajnego, gdyby nie to, że cały proces trwał tylko jedną noc. Było znacznie
więcej krwawych napisów, symboli na ścianach i potworów. Jedne z nich przypominały
psy, jak ten na komisariacie policji; inne przypominały ludzi: miały brązową skórę i
ręce zrośnięte w jedną całość z głową, wydawały jakieś dziwne odgłosy, jakby
bulgotanie i chlupanie... Wyraźnie reagowały na dźwięk silnika samochodu i rzucały
się w pogoń. Padały plackiem na ziemię i zaczynały błyskawicznie się poruszać,
przebierając nogami i pchając swój tułów przed sobą. Ale nie mogły dogonić
samochodu Tracy. Po mniej więcej kwadransie jazdy Tracy zawołała:
- O, już jest wesołe miasteczko.
Przed nimi zamajaczył kolorowy napis: Lakeside
Amusement Park.
Rozdział XII: Piramidogłowy
Tracy zatrzymała się. Już mieli wysiadać z
samochodu, gdy nagle usłyszeli zgrzyt metalu trącego o asfalt jezdni.
- A to, co? - jęknął Gucci.
Frank spojrzał w lusterko samochodu. Ujrzał, jak
z tyłu za nimi, z bramy domu wychodzi jakaś postać, która ciągnie za sobą dziwny
ciężki przedmiot.
- Wysiadajcie, szybko!! - Wrzasnęła Tracy.
Gdy wydostali się z samochodu, postać była już
niebezpiecznie blisko. Teraz można było przyjrzeć się jej z bliska. Był to
mężczyzna ubrany w długi, brudny kitel. Nie widać było jego twarzy, zasłaniał ją
dziwny metalowy hełm o kształcie przypominającym piramidę. W jednej ręce trzymał
dziwny przedmiot, coś jakby nóż, tylko, że długi gdzieś na półtora metra. Nóż
ten był z pewnością bardzo ciężki; potwór ciągnął go za sobą po jezdni. Tracy
stała nieruchomo, wpatrzona w potwora. Zawołała tylko:
- To on! O nim mówiła ta kobieta! Przyszedł
wymierzyć sprawiedliwość! - potwór stał już przed nią. Frank wrzasnął:
- Uciekaj, dziewczyno! On cię zabije! O Jezu,
nie, nie!! - bo potwór nagle z zadziwiającą lekkością machnął swoją bronią,
dosłownie przecinając Tracy na pół. Słychać było tylko trzask łamanych kości.
- Zabiję cię skurwielu, zabiję, zabiję! -
krzyknął Frank i zaczął strzelać z rewolweru. Pociski jednak trafiły w hełm potwora
i tylko go ogłuszyły. Kreatura chwiejnym krokiem zaczęła się zbliżać do Franka.
Tymczasem John znowu wyciągnął swój pierścionek i zaczął głośno się modlić. To
okazało się skuteczne. Piramidogłowy zaczął się cofać. Ostrze wypadło mu z ręki i
uderzyło o asfalt jezdni. Potwór skierował się szybkim i chwiejnym krokiem w kierunku
otwartych drzwi jednego z domów.
- Teraz Frank! Zabij go!
Frank strzelił, ale tym razem w tułów potwora.
Piramidogłowy upadł na chodnik. Przez chwilę jego cielskiem wstrząsały drgawki. Po
chwili przestał się ruszać.
- O cholera, to coś zabiło Tracy...Boże, jak
mogłeś do tego dopuścić!! - jęknął Frank i osunął się na kolana. Zaczął się
trząść i płakać. Po chwili się uspokoił.
- Idę i zakończę ten koszmar raz na zawsze.
Dziękuję John, gdyby nie twoje modlitwy, także i ja bym nie żył. Chyba zostanę
katolikiem... - Frank zaśmiał się nerwowo.
- Wiesz, te wszystkie potwory są złymi,
diabelskimi stworzeniami. A zło boi się modlitwy. Modląc się, proszę Jezusa i Matkę
Bożą o pomoc. Na dźwięk ich imion wszystkie demony uciekają... - odparł Gucci.
- Ta modlitwa pomogła ci także, jak zginął
twój syn.
- Żebyś wiedział, Frank...
- Dobra, idziemy. Chryste, patrz, co on zrobił
tej biednej dziewczynie. Trzeba ją pochować...
- Nie ma czasu. Lepiej zrobimy, jak znajdziemy
prawdziwych winnych tej zbrodni i zakończymy ten koszmar raz na zawsze.
Rozdział XIII: Wesołe miasteczko
Frank i John udali się na południe. Mijali
opustoszałe sklepiki z pamiątkami, kioski, strzelnice, kramy sprzedawców lodów i waty
cukrowej. Wszystko było jakoś nienaturalnie stare. Wszędzie pojawiły się jakiś
dziwne znaki, wypisane krwią. Przeszli obok kilku karuzeli, rollercoastera, Domu
Strachów Bailey, który wydał im się teraz całkiem śmieszny. Minęli ogródek z
figurkami złych smoków, Kopciuszka i Królewny Śnieżki. Po drodze spotkali kilka
zdeformowanych psów, jednak Frank szybko się z nimi rozprawił. Wyszli z miasteczka
tylną bramą. Skręcili trochę w prawo i poszli ścieżką prowadzącą do hotelu
Lakeview.
Rozdział XIV: Dramatyczne spotkanie
Mężczyźni weszli ostrożnie do hotelu. Hotel w
środku wyglądał okropnie: na ścianach były plamy wilgoci i grzyb, na podłodze w
korytarzu woda stała do kolan... Co dziwne, z dołu dobiegały dżwięki muzyki, śmiechy
ludzi i ten okropny pomruk, który Frank i John słyszeli w kościele.
- Tam chyba musi być ten bar, w którym Tracy
widziała mojego syna. - rzekł drżącym głosem Frank. Zeszli schodkami na dół,
dotarli do drzwi hotelowego baru o nazwie "Venus Tears". Weszli do środka...A
tam wszystko normalnie: grała muzyka z odtwarzacza, ludzie siedzieli, pili i dobrze się
bawili, barman robił właśnie drinka... Frank od razu zauważył Jamesa i Mary przy
jednym ze stolików. Podbiegł do nich:
- Synu mój, wreszcie cię znalazłem! Mary, ty
żyjesz? Och, co za szczęście!!!
James i Mary rozmawiali jednak dalej, jakby Franka
w ogóle nie było... Frank wyciągnął rękę, aby dotknąć ramienia syna:
- James, odezwij się. Ja...
Wszystko runęło w jednej chwili. Gdzieś zawyły
syreny. Podłogę baru zastąpiła metalowa, pordzewiała siatka. Pod nią widać było
morze ognia i żaru. Frank i John znależli się nagle na ogromnym moście, pod którym
rozciągało się morze ognia. Nagle usłyszeli potworne wycie, płacz i lament. Ujrzeli
setki, tysiące, miliony potwornie zdeformowanych ludzi pogrążonych w ognistym morzu.
Gryzły i dręczyły ich istoty podobne do tych, jakie Frank i John spotkali się w
mieście. Słodkawy swąd spalonego ciała unosił się w drżącym z gorąca powietrzu.
Tyle obu mężczyznom udało się zobaczyć, zanim zemdleli z przerażenia.
Rozdział XV: Przebudzenie
Franka obudziło zimno. Otworzył oczy i ujrzał,
że leży na szpitalnym łóżku w sali wyłożonej kafelkami. John leżał na łóżku
obok. Na krześle w środku sali siedziała kobieta w średnim wieku. Ubrana była w
długą czarną suknię, miała ciemne włosy i dziwnie niepokojące, przenikliwe
spojrzenie.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytał Frank.
- W szpitalu Brookhaven. - spokojnie
odpowiedziała kobieta.
- Ale, ale... Byliśmy w tym hotelu i
zobaczyliśmy to potworne morze ognia.... Jezu, co to było? Boże, a co stało się z
moim synem!
- Widzieliście miejsce, gdzie zmarli cierpią za
swoje grzechy... Ale jest tu jeszcze nadzieja.
- Kim pani jest? O czym pani mówi? - odezwał
się John.
- Ja jestem Anna Gillespie. Przyszłam, aby was
ostrzec przed Ciemnością, która zaczęła opanowywać miasto, a z czasem rozszerzy się
na cały świat. Frank, twój syn i jego żona pokutują za swoje grzechy w morzu ognia.
Ale to jest dopiero Czyściec i możesz ich wyzwolić. Twój syn tak naprawdę sam
uśmiercił swoją żonę, nie mogąc znieść jej narzekań, grymasów i nienawiści
wobec wszystkich zdrowych ludzi. Dlatego teraz cierpi. Mary także spotkał ten sam los,
bo nie potrafiła godnie odejść i sama doprowadziła męża do tego czynu. Możesz ich
uratować, bo jeden z upadłych aniołów o imieniu Lilith próbuje opanować nasz świat.
James usiłował ożywić swoją żonę przy pomocy czarnej magii, tak naprawdę
wskrzesił jednak demona. Frank, ty i twój przyjaciel zostaliście wybrani, żeby
pokonać demona. Proście Jezusa i Jego Matkę o wsparcie... Zło ma swoje epicentrum na
wyspie na środku jeziora. Znajduje się tam stara kaplica, gdzie James dokonał obrzędu
i uwolnił całe zło. Śpieszmy się, bo niedługo miasto, a potem cały materialny
świat przejdzie pod władzę demona.
Rozdział XVII: Jezioro Toluca
Frank, John i Anna opuścili szpital i udali się
ulicą Nathan Avenue prosto do gmachu Towarzystwa Historycznego. Tuż obok niego
znajdował się punkt wynajmu łódek. Wszyscy trzej starali się iść jak najszybciej,
bo na drodze pełno było jakiegoś dziwnego robactwa. Wsiedli do łodzi i odbili od
brzegu. Nad wodą unosiła się gęsta mgła, widoczność była bardzo ograniczona. Po
kilkunastu minutach forsownego wiosłowania dostrzegli wreszcie wyspę i położoną na
niej małą neogotycką kaplicę, a właściwie to, z niej zostało. W powietrzu słychać
było dziwne odgłosy: modlitw, rytualnych zaśpiewów, płaczu kobiet i dzieci. Wszyscy
trzej podeszli do ruin kaplicy... W posadzce kaplicy ziała głęboka, pulsująca
rozpadlina, z której wydobywał się ogień. Rozpadlinę otaczał krąg ludzi w czarnych
długich szatach, takich jakie miała na sobie Anna Gillespie. Kilkanaście osób,
mężczyzn i kobiet w różnym wieku, otaczało rozpadlinę i śpiewało pieśni w jakimś
dziwnym języku. Odwrócili się w kierunku Franka, Johna i Anny:
- Patrzcie! To Anna Gillespie, ta przeklęta
zdrajczyni! Zginiesz suko, nasza pani cię zabije! - zawołał jeden z nich, chyba
przywódca, bo głowę miał zakrytą kapturem.
- Błagam was, nie wzywajcie Lilith! To demon,
który was opętał, zaćmił wam rozumy! Zobaczcie, co się stało z miastem! Ten, który
to zrobił, na pewno nie jest dobrym bogiem! Nie stworzy wam raju! - zaczęła krzyczeć
Anna.
- Tylko ty jedna Anno wierzyłaś w raj, ha ha...
- zaśmiał się pogardliwie przywódca - My wcale nie chcemy raju dla bliżnich.
Wierzymy, że Lilith da nam ogromną moc. Będziemy w stanie zrobić wszystko, panować
nad światem, życiem i śmiercią, ożywić naszych bliskich...nawet moją ukochaną Amy.
Zdradziłaś nas i poniesiesz karę!
Wtem nagle nad rozpadliną pojawiła się Mary
Sunderland, żona Jamesa. Była jednak straszliwie zniekształcona. Umieszczona była
głową w dół w czymś w rodzaju metalowej klatki. Jej ubranie i skóra były brudne,
osmalone i okrwawione...
- Erneście, błagam nie rób tego! - wrzasnęła
ostatni raz Anna, ale demon był już nad nią. Coś w rodzaju macki wysunęło się z
ciała Mary - Lilith, okręciło się wokół szyi Anny i mocnym szarpnięciem podniosło
ją w górę. Anna zacharczała tylko i wyzionęła ducha po krótkiej chwili. W tym
czasie mężczyzna w kapturze zwrócił się do Johna:
- Witaj Johny? Nie poznajesz mnie? Zaraz
dołączysz do swojego syna. Widzę, że tak jak on jesteś cholernie ciekawski...
- Ty skurwielu! To ty go zabiłeś! Nasłałeś na
niego jakąś bestię z zaświatów! Ale klnę się na Boga, tym razem ja ciebie zabiję!
I tego twojego potwora... - wrzasnął John.
- Nie John, nie rób tego!! To coś to także moja
synowa! Oni bardziej boją się modlitwy niż kul. Weź ten swój Różaniec i módlmy
się.
John wyciągnął swój pierścionek i zaczął
powtarzać Ojcze Nasz a potem Zdrowaś Mario... Z rozpadliny w posadzce kaplicy buchnął
ogień, który podpalił ludzi z kręgu. Ci zaczęli wrzeszczeć i tarzać się po ziemi,
ale płomienie w ogóle nie chciały zgasnąć; coraz bardziej pochłaniały szaty i
ciała członków sekty. Ci wyli z bólu i tarzali się po ziemi. Rozszedł się słodkawy
zapach spalonego ciała. A tymczasem Mary - Lilith krzyknęła raz i drugi, metalowa
klatka, w której była umieszczona zaczęła powoli pękać, aż rozpadła się całkiem,
uwalniając ciało. Brud, ślady krwi i oparzeń zaczęły zanikać. Przed nimi unosiła
się już Mary, piękna, dobra i uśmiechnięta jak kiedyś. Odezwała się:
- Dziękuję Frank... Uwolniłeś mnie od męki...
Dziękuję...
- A James? Co z nim będzie? - zapytał się Frank
drżącym głosem. Obaj z Johnem patrzyli na Mary jak urzeczeni.
- James jeszcze będzie musiał pokutować. Ale
już niedługo. Módl się za niego, a jeszcze bardziej skrócisz mu czas pokuty -
odpowiedziała Mary i powoli rozpłynęła się w powietrzu. Frank stał jeszcze przez
chwilę. Potem się rozpłakał. John tymczasem spojrzał w stronę ruin kaplicy, gdzie na
posadzce leżało kilkanaście dymiących kup szmat i zwęglonych kości. Tyle zostało z
Ernesta i reszty wyznawców. John i Frank poczuli ulgę. Sprawiedliwości stało się
zadość. Tymczasem mgła wokół nich zaczęła rzednąć. Przez jej opary zaczęło
prześwitywać słońce i niebieskie niebo. Powoli zaczęły odzywać się ptaki. Po
chwili Frank i John zauważyli, że kaplica znowu jest cała. Nagle jakby znikąd pojawili
się turyści z przewodnikiem, który opowiadał historię kaplicy. W jednej chwili
wszystko powróciło do normy. Frank i John rozejrzeli się. Z wyspy widać było brzegi
jeziora, a na nich ludzi zażywających odpoczynku. Słychać było ruch samochodów na
Nathan Avenue. Silent Hill wróciło do normy.
- Bogu dzięki, wreszcie to wariactwo się
skończyło. Nikt nigdy nam nie uwierzy, jakie są prawdziwe atrakcje dla turystów w
Silent Hill... - westchnął Frank.
- Mam nadzieję, że teraz przynajmniej odnajdę
swój samochód. - rzekł Gucci i spojrzał Frankowi w twarz. Obaj mężczyźni
roześmieli się z ulgą.
Epilog:
Miasto znowu jest normalne. Co prawda,
wczorajszego dnia było trochę zimno i mglisto, ale to jest częste zjawisko na tych
terenach. W gazecie pojawiło się kilka nowych nekrologów. Ot, kolejne ofiary wypadków,
(o których okolicznościach coś jednak nikt nie chce mówić), a życie w miasteczku
jest nadal senne i przyjemne. Zakochane pary spędzają tu romantyczne weekendy, całe
rodziny spacerują w parku Rosewater, chłopcy wygrywają dla swoich dziewczyn maskotki na
strzelnicach, dzieci jeżdżą na karuzelach w wesołym miasteczku, miejscowe pijaczki
zalewają robaka w barze "Heaven's Night", wędkarze zasypiają nad brzegami
jeziora Toluca... A gdzieś w kilku ukrytych miasteczka grupka ludzi odprawia dziwny
rytuał, używając do tego dziwnego białego proszku i zwierzęcej krwi. Modlą się o
narodziny boga - demona, który da im władzę i uwolni wszystkich od cierpień. Otworzy
nam raj, oczyszczając ten świat krwią. Naszą krwią.