:: Menu ::  |Silent Hill|Silent Hill 2|Silent Hill 3|Silent Hill 4|SH: Origins|Silent Hill 5|SH: Shattered Memories|Inne|Underground|Autorzy|Download|Forum|Linki|
   > Wstęp
   > Rysunki
   > Zdjęcia
   > Grafika
   > Muzyka
   > Teksty
   > Filmy






























































































































































































































































































































 

    UNDERground - Zemsta cz.2
   ------------------------------------

Autor:
Konrad Knapek (Hayson / St. Anger)
Miejsce zamieszkania: Świnoujście
Adres e-mail: hayson@wp.pl

Komentarz autora:


Ciąg dalszy losów Susan, przemierzającej zamglone ulice Silent Hill, chcącej jedynie dowiedzieć się prawdy. I choć raz rzucić okiem na wspaniały krajobraz, jaki można zobaczyć z parku Rosewater.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Wprowadzenie.

Miałam kilka lat. Obok mnie, stała moja babcia.
- No chodź, moja mała księżniczko - powiedziała i wzięła mnie na ręce. - Powinnaś się zdrzemnąć. Musisz wypoczywać, by być kiedyś zdrowa, duża i silna. Bezpieczeństwo tego miasta zależy od ciebie.
- Przestań jej opowiadać te bzdury mamo! - krzyknął mój tata.
- Ale to prawda - odpowiedziała mu babcia.


Wizja rozmyła się. Zostałam sama, pośród ciemności.
- Babciuuuuu!!! - krzyknęłam, lecz nie dostałam odpowiedzi. Prawie jej nie pamiętałam, zmarła, gdy nie miałam sześciu lat.


Po chwili, znowu nie byłam sama. Otaczało mnie grono dzieci. Miałam może jedenaście lat. Dzieci śmiały się i pokazywały mnie palcami. Krzyczały coś do siebie, ale niewystarczająco wyraźnie. Dotarło do mnie tylko: "Zabiła ich!"


Wizja znów się rozmyła, lecz tym razem nie pojawiła się żadna nowa. Ból wrócił. Wciąż leżałam. Czy płonący demon jeszcze nie przyszedł? Czyżbym śniła zaledwie chwilę? Otworzyłam oczy, lecz to na czym leżałam nie było metalową posadzką. Nie było też betonem, ani asfaltem. Było miękkie i wygodne. Ale nie było to łóżko w moim mieszkaniu. Było to łóżko szpitalne, ustawione w niewielkim pomieszczeniu. Poza nim znajdowała się tam tylko niewielka szafka i krzesło. Na krześle ktoś siedział, ale załzawione, zaspane oczy nie były w stanie rozpoznać kto to. Dziewczyna, którą przed chwilą spotkałam? Steve, cały i zdrowy, bez żadnych śladów poparzeń? Przetarłam twarz rękawem piżamy. Śmierdział dymem. Na krześle siedział chłopak. Nie miał jeszcze dwudziestu lat. Głowę miał spuszczoną, był pogrążony w myślach. Włosy miał krótko ostrzyżone i ciemniejsze, niż moje. Znacznie ciemniejsze niż Steve'a, mimo to był do niego odrobinę podobny. I do kogoś jeszcze, ale nie mogłam sobie przypomnieć do kogo. Podniosłam się, a on spojrzał w moją stronę i uśmiechnął się. Jego zmęczona, pełna zmartwień twarz nie pasowała do wieku, w którym zdawał się być.


- Obudziłaś się - mówiąc to, wstał. - Jestem Dean.
Gdzieś już ostatnio słyszałam to imię. Ale gdzie?
- Susan - przedstawiłam się i odkaszlnęłam. - C... co... Gdzie ja jestem?
- W szpitalu Brookheaven. Tu cię znalazłem.
Brookheaven? Ten szpital znajdował się w przeciwległej części miasta, za jeziorem, w "South Vale" . Kawał drogi od szpital Alchemilla. Skąd się tu wzięłam?
- Och... co ty tu robisz... Dean?
- Być może zabrzmi to odrobinę dziwnie... - uśmiechnął się. - ...odrobinę... Szukam brata.
- No cóż, to mnie nie dziwi, nie jesteś pierwszym, który mi to ostatnio mówi.
Usiadłam na łóżku i poprawiłam pozlepiane włosy.
- No cóż, pewnie pomyślisz, że oszalałem, ale... mój brat Steve... nie żyje od dziewięciu lat...
Spojrzałam na niego pełna zdziwienia. Zmieszał się trochę i ponownie spuścił głowę.
- Myślisz, że zwariowałem, prawda?
Uśmiechnęłam się delikatnie i wstałam.
- Jeśli ty oszalałeś, to ja tym bardziej. Rozmawiałam z nim.

Część 2.

Szpital Brookheaven, tak jak reszta miasta był opuszczony. Mimo uczucia niepokoju i panującego wewnątrz półmroku, wyglądał całkiem normalnie. Żadnych krat, żadnych desek w oknach, żadnych nadpalonych ciał. Niewielka klitka, w której się obudziłam, znajdowała się na najwyższym drugim piętrze, w długim skrzydle (w krajach anglojęzycznych parter liczy się jako pierwszy poziom '1st floor', pierwsze piętro jako drugi '2nd floor', a drugie jako trzeci '3rd floor' itd, dlatego dlatego opowiadaniu nastąpiło 'przesunięcie' w liczbach względem gry - dop. aut.). Całe piętro przeznaczone było dla pacjentów niezrównoważonych psychicznie., lecz najcięższe przypadki, trzymano w izolatkach, poza skrzydłem.


Kiedy szliśmy korytarzem, Dean przystanął i wyjął zza paska sześciostrzałowy rewolwer. Potem poszedł dalej, trzymając bron w gotowości.


- Dean, po co ci to? - spytałam.
- Mogą być gdzieś tu. Czają się wszędzie, atakują z zaskoczenia.
- Kto?!
- Potwory. Demoniczne istoty. Nie wiem jak je nazwać... nie widziałaś ich?
- Spotkałam ich kilka, to prawda. Radio trzeszczy i piszczy, kiedy są w pobliżu, ale Steve, nie spotkał żadnego.
Popchnął drzwi wyjściowe ze skrzydła, ale były zamknięte. Drzwi do świetlicy także.
- Trzeba będzie wrócić. Zejdziemy tymi schodami, którymi tu przyszedłem. Szkoda, chciałem jeszcze sprawdzić tamtą część tego piętra.
- Nie znajdziesz raczej tam Steve'a. Szukaliśmy cię w szpitalu, ale innym, daleko stąd.
Zwróciłam uwagę, że otaczają nas różne dźwięki. Tupnięcia, ledwie słyszalne sapnięcia, stęknięcia i szepty. Dobiegały z każdej strony, ale Dean nie zwracał na nie uwagi. Prowadził mnie dalej w kierunku schodów.
- Dlaczego szukaliście mnie w szpitalu? - zapytał.
- Steve dostał kartkę z twoim portretem, kiedy miałeś jeszcze osiem lat. Dla niego nadal byłeś w tum wieku... Na odwrocie pisało, żeby szukał cię właśnie w szpitalu.
- Czekaj - sięgnął do kieszeni. - Taką kartkę? - podał mi złożony arkusz. Przedstawiał przerażonego Steve'a. Od razu rozpoznałam styl jego autora. Portret małego Dean'a był także jego dziełem. Na odwrocie widniał napis "Szpital".
- Skąd ją masz? - spytałam.
- Znalazłem pod drzwiami. Data obok sygnatury jest sprzed kilku dni. Wiedziałem, że muszę przyjechać do tego miasta. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że on żyje i jest gdzieś tutaj. W końcu zginął właśnie w Silent Hill.
Drzwi do klatki schodowej znajdowały się we wnęce, obok niedziałającej windy. Jedynym źródłem światła była moja latarka. Gdybym, tak jak Dean, musiała wspinać się po tych schodach w całkowitych ciemnościach, do reszty postradałabym zmysły.
- Jak to się stało? Co on tutaj robił?
- Mieliśmy się tu przenieść. Mieszkaliśmy w Chicago. Steve wyjechał kilka dni wcześniej z przyjaciółmi. Rozbili obóz, gdzieś w okolicy, łowili ryby i takie tam... Miał wyjechać po nas samochodem na lotnisko., ale dzień przed naszym planowanym wylotem dostał telefon. Wiadomość, że... zaginąłem. Pojechał do miasta sam, miał wziąć klucze od byłego właściciela. ale wtedy w mieście rozszalało się piekło. Jak wiele innych ofiar spłonął żywcem. W rezultacie nigdy się nie przeprowadziliśmy. Przystanęłam na chwilę i oparłam się o ścianę. Wciąż bolała mnie głowa. Byłam też strasznie zmęczona. Od schodzenia po krętych schodach nabawiłam się mdłości. Spuściłam głowę i oddychałam głęboko.


- W porządku? - upewnił się Dean.
- Tak, daj mi tylko chwilę... Więc mówisz, że mieliście się tu przeprowadzić? Steve'owi wciąż wydawało się, że jest ten dzień, kiedy dostał wiadomość, o twoim zaginięciu. Sądzi też, że twój portret znalazł chwilę przed telefonem... ale zdaje się, że nie pamięta o przeprowadzce.
- To znaczy, że szuka wciąż mnie, jako ośmiolatka!
Zeszliśmy na dół i przeszliśmy przez drzwi. Cieszyłam się, że nie jestem sama, ale nie mogłam bezgranicznie zaufać Dean'owi. Nie po tym, jak pomyliłam się co do Steve'a. Steve... nie był duchem, ani widmem... mogłam go dotknąć... ale w takim razie czym był? Co go wskrzesiło? I dlaczego przemienił się w płonącego demona?
Szliśmy ostrożnie korytarzem. Dean wciąż zadawał mi pytania, dotyczące jego brata. Opowiedziałam mu wszystko dokładnie, pomijając jedynie fakt tej przeraźliwej przemiany jaka w nim zaszła. Kiedy już kierowaliśmy się do wyjścia, Dean poprosił mnie, żebyśmy jeszcze sprawdzili gabinet dyrektora. Chciał sprawdzić, czy nie znajdzie tam może nabojów do Rewolweru. Zamiast tego znaleźliśmy jedynie łom.


- Wezmę go - powiedziałam. - Ty możesz mieć rewolwer, ale dzięki temu czuła się bezpieczniej.
Szybkim krokiem skierowaliśmy się do wyjścia. Kątem oka zauważyłam jeszcze jeden krwawy napis. "Za nasz ból i nasze cierpienie".
- Nie wiem skąd się biorą -skomentował go Dean - ale wszędzie ich pełno. To chyba krew...
Nie odpowiedziałam nic, tylko pośpiesznie opuściłam progi szpitala. W tej części miasta, mgła była jeszcze gęstsza. Dalekim echem wciąż rozbrzmiewały tajemnicze huki i zgrzyty. Wokół unosiła się woń zgnilizny i stęchlizny. Przeszłam kilka kroków, by znaleźć się po środku ulicy i przystanęłam, opierając łom o asfalt. Dziwne dźwięki rozbrzmiewały wewnątrz mojej głowy, jakby tam właśnie miały swoje źródło. Z resztą, może tak właśnie było.
- Dokąd teraz? - zapytał przystając obok mnie i rozglądając się wokół. - Dokąd pójdziemy?
- Ja chciałam po prostu wydostać się z miasta. Ty szukasz brata. Twój brat w mieście jest... to znaczy, przynajmniej był. Tym czasem wyjścia, zdaje się, nie ma. Pójdę dokąd mnie poprowadzisz.
- Nie wiem... nie znam tego miasta... Jesteś stąd?
- Tak, ale to nie znaczy, że wiem, gdzie przebywa Steve. Może pójdziemy tam, gdzie mięliście zamieszkać. Być może przypomniał sobie o tym.


Dean skupił się, by przypomnieć sobie nazwę ich niedoszłego lokum. Mgła wokół falowała na wietrze, mieszając się z burym pyłem szarym dymem, nadchodzącym z odległego, nieznanego źródła. Razem tworzyło to wszystko ciężki, lepki smog formujący się w demoniczne kształty. Potworne twarze, ręce wyposażone w mordercze szpony, skrzydła i macki. Swąd przypominał mi o Steve'ie. Z odrętwienia wyrwał mnie głos Dean'a. Był tak nagły i niespodziewany, że aż podskoczyłam. Miałam wrażenie, że to jedna z tych unoszących się wokół demonicznych twarzy, wykrzywionych w grymasie bólu, powiedziała:


- Apartamenty Blue Creek. To tam mieliśmy mieszkać.
- Wspaniale - wykrzywiłam się w niewesołym uśmiechu. Zafunduję sobie powrót do domu. Mieszkałam tam przez pewien czas, to niezbyt daleko. Kilkanaście minut jeśli nie zagradzają jej te kratery.


Ruszyliśmy przed siebie. Smog wokół nas jeszcze bardziej zgęstniał, wzmacniając uczucie grozy. Miałam to dziwne uczucie, które następuje przed burzą, kiedy zbierają się ciężkie chmury. Wiadomo, że za chwilę usłyszy się grzmot. Ale to na co się zbierało, zdawało się być tysiąckrotnie gorsze niż jakakolwiek burza. A zbliżało się nieuchronnie.

- To musi być straszne - przerwał ciszę. - Widzieć tyle zła w miejscu z którym wiąże się tyle dobrych wspomnień.
- Z pewnością, musiałoby być straszne, ale ja nie mam takich wspomnień. Wszystkie są złe i to jest jeszcze straszniejsze. Powrót do Blue Creek jest najgorszym, co mogło mi się w tym mieście przydarzyć! Kiedy miałam jedenaście lat zamordowano tam moich rodziców! rodziców jak myślisz Dean? Kogo oskarżono o to?! Właśnie mnie!!!
- Prze... przepraszam... nie chciałem... nie wiedziałem...
- To oczywiste. Nie mogłeś wiedzieć, ale to nie cofnie przywróconych wspomnień. Każde z nich zginęło od kilkunastu ciosów widelcem w brzuch, klatkę piersiową i głowę. Kiedy to się stało spałam. Obudziłam się cała we krwi... wszystko we krwi... uniewinnili mnie tylko dlatego, że dziecko nie byłoby w stanie wykonać tak silnych ciosów...


Czułam, że za chwilę znów się rozpłaczę, ale nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam wypłakać się na ramieniu tego chłopaka, tak jak płakałam przy jego bracie. Wróciła moja ostrożność i wszystkie lęki, które rządziły mną przez tyle lat. Nie byłam w stanie mu zaufać.


- Już prawie jesteśmy na miejscu - powiedziałem po chwili.


Faktycznie, zaraz znaleźliśmy się w wąskim ciemnym korytarzu. Wróciłam tu po siedemnastu latach. To tu najbardziej obawiałam się przyjść. Tu ty, na drugim piętrze, było moje mieszkanie. Mieszkanie, w którym zginęli moi rodzice. A w mieszkaniu to okno, z którego skoczyłam, gdy obudziłam się w ich krwi. Później, na kilka miesięcy trafiłam do szpitala. To tu utraciłam większość mojego człowieczeństwa. Reszta uleciała, podczas ciągnących się rozpraw, rozmów z psychologami i mieszkaniu w domu dziecka. Co z tego, ze zostałam uniewinniona, skoro dla mieszkańców miasta na zawsze zostałam morderczynią?


- Choć Susan! - zawołał mnie Dean. - Idziemy. Dla mnie to też ciężkie, ale musimy przez to przejść. A skoro musimy to przejdziemy razem. I jak najszybciej.
- Na którym miałeś mieszkać piętrze? - spytałam.
- Pojęcia nie mam. Zobaczymy na spisie lokatorów.
- Co? Przecież sam mówiłeś, że nigdy tu nie mieszkaliście!
- Tak, ale to miasto pełne jest podobnych przekłamań. Sama mówiłaś, że widziałaś zwłoki Steve'a, a przecież jego ciało leży na cmentarzu w Chicago.


Dean miał rację. Na liście lokatorów widniało jego nazwisko pod numerem 201. W Blue Creek, były trzy poziomy (parter i dwa piętra - dop. aut.). Na każdym po kilkanaście mieszkań. Na pierwszym poziomie numery rozpoczynały się od 101, na drugim od 201, a trzecim 301. I właśnie 301 to kiedyś było moje mieszkanie. Zaskoczyło mnie, że moje nazwisko wciąż wisiało na liście, choć nie mieszkałam tam od siedemnastu lat. Od śmierci rodziców.


Dean na wszelki wypadek sprawdził parter, ale drzwi na korytarz były zamknięte. Zaczęliśmy się więc wspinać po wąskich, trzeszczących schodach, gdzie, po raz kolejny, jedynym źródłem pozostała moja latarka. Niestety drzwi na korytarz drugiego poziomu także były zamknięte i za nic nie dało się ich wyważyć.


- Chodźmy na trzeci poziom, może znajdziemy tam jakiś klucz, czy coś - powiedział Dean.
- Wątpię, by jakiś klucz był w stanie je otworzyć, skoro nie można ich wyłamać łomem.
Westchnął ciężko, lecz mimo to ruszył na górę. Modliłam się w duszy, by drzwi były zamknięte, bym nie musiała po raz kolejny oglądać tego pokoju. Spoglądać w to okno. Czy, gdy zobaczę je tym razem, będę miała dość siły by nie skoczyć?


Lecz moja modlitwa nie została usłuchana. Stało się zupełnie odwrotnie, niż chciałam. Być może kierowałam modlitwy do niewłaściwego boga. Ten dobry i miłosierny nigdy nie miał wstępu do Silent Hill. Drzwi były wyrwane z zawiasów. Połamane, leżały na schodach i w korytarzu. Moje mieszkanie było pierwszym po prawej od wejścia. Aby możliwie jak najdalej odwlec odwiedzenie go, skierowałam się w przeciwną stronę. Dean szedł za mną, dzieliły nas nie więcej niż trzy metry. Ciemności przede mną rozwierały się niechętnie, ukazując brudne ściany i przerdzewiałe klamki. Wszystkie drzwi były pozamykane. Niektóre, tak jak w szpitalu, zdawały się być zastawione czymś ciężkim z drugiej strony. To podobieństwo nie cieszyło mnie zbytnio. Wszystko co kojarzyło się z tym strasznym budynkiem, w którym na moich oczach zaszła tak przerażająca przemiana, nie wróżyło nic dobrego.

Wróciliśmy i w końcu nadeszła ta chwila. Musiałam sprawdzić, czy i drzwi mojego mieszkania są zamknięte, lub zablokowane. Coś wewnątrz mówiło mi, ze nie były.I miało rację. Ale to co zobaczyłam wewnątrz, wcale nie kojarzyło się z mieszkaniem z moich wspomnień. Wcale nie kojarzyło się z jakimkolwiek mieszkaniem. Pomieszczenie było pozbawione ścian działowych. Okna były zamurowane. Na podłodze leżały porozrzucane strzępki materiałów i połamane stoły i krzesła. Ściany pozbawione tynku, pokryte były krwawymi napisami. Głównie "To ty", "Zostawiłaś nas", "Cierpienie i kara" oraz "Nadejdzie i zgładzi cię w naszym imieniu". Dean zdawał się nie zwracać na to uwagi. Jego wzrok skupiony był na czymś zupełnie innym. Po środku pomieszczenia widniała regularnie okrągła dziura. W nią spuszczona była drabina, prowadząca na drugi poziom, wprost do mieszkania 201.

- Zejdź - powiedziałam. - Ja rozejrzę się jeszcze chwilę tu.
- Mogę na ciebie poczekać - odpowiedział, ale widać było, że niczego tak nie pragnie, jak zejść tam. Czy naprawdę przyjechał do miasta, wierząc, że spotka tu brata? Czy naprawdę uwierzył mi, że go widziałam?
- Idź.


Dean zniknął w dziurze, a ja zostałam sama. Okno było zamurowane. Przynajmniej wiedziałam, że nie skoczę. Podeszłam do jednej ze ścian. Jakiś drobny przedmiot, leżący tam, odbijał światło latarki. Było to nadpalone, nieostre, czarno-białe zdjęcie. Rozpoznałam na nim tą tajemniczą dziewczynę, którą spotkałam już dwa razy. Stała na nim poważna, ubrana tak samo, jak wtedy gdy ją widziałam. Tyle, że zdjęcie było wykonane kilkadziesiąt lat temu. Na odwrocie widniał podpis - "Florence Giles"

Ta Florence Giles? Moja babka za panieńskich lat? Czy to jej ducha widziałam? Ducha babki, wierzącej, że pochodzi z rodu indiańskiej księżniczki? Sądzącej, że to do niej, a następnie ode mnie zależeć będzie bezpieczeństwo miasta? "Tylko dzięki nam, to miasto jeszcze nie spłonęło Susie" - powtarzała zanim zmarła. Opuściłam fotografię, lecz postać przed moimi oczami pozostała. Moja babcia w latach młodości. Żywa i materialna, stała zaledwie kilka kroków ode mnie.

- Susan, czemu opuściłaś to miasto? - spytała serdecznym głosem. - Dlaczego zostawiłaś je bezradne, bez opieki? Na pastwę szalejących płomieni?
- Nie wiedziałam... nie wierzyłam... oni też nie wierzyli. Mieszkańcy miasta też nie wierzyli w tą legendę. Nie wierzyli ci, kiedy powtarzałaś, że ocaliłaś już nie raz miasto od ognia!
- Tak... nikt nie wierzył, ale po śmierci uwierzyli. Chcą się na tobie zemścić.
- Więc te potwory są tu po to, by mnie...?
- Między innymi. Ale powiedz, czemu?
- Mieszkańcy mnie nienawidzili, szykanowali i poniżali! A wszystko przez śmierć moich rodziców! To ja byłam największą ofiarą tego morderstwa! Wytrzymywałam tu przez pięć lat! I nie mogłam dłużej...
- Tak, możliwe, że popełniłam błąd robiąc to... ale musiałam. Wpajali ci, że to bujdy, legendy, musieli odejść...
- Nie!!! Nie wierzę!!! Zabiłaś ich!!! Zabiłaś swojego syna!!!
- Tak... twoimi rękami...


Nic nie odpowiedziałam. Stałam tak patrząc jej w oczy, błyskające odbitym światłem. Do moich uszu dochodził szmer głosów, dobiegający skądś... Z dziury w podłodze... Odwróciłam się w jej stronę. Po chwili wróciłam wzrokiem w kierunku babki, lecz nikogo tam nie było. Nikogo nie było w całym pomieszczeniu. Ale kto rozmawiał na dole? Zeszłam po drabinie na niższe piętro. Odgarnęłam włosy z czoła. Tu okna były zabite deskami i częściowo przysłonięte brezentem. W przeciwieństwie do mojego mieszkania, ściany stały na swoich miejscach. Obok drabiny zobaczyłam dwie postacie. Dean i Steve. Zdezorientowana i roztrzęsiona na widok Steve'a, całkiem normalnego, bez nawet śladu poparzeń, ucieszyłam się. Rzuciłam się mu na szyję.


- Steve... jesteś cały... nawet nie wiesz, jak się cieszę... - wyszeptałam.
- Susan...
- Steve?
- Susan... odejdź...
- Co się stało Steve?
- Odejdź Susan... odejdź....
Odsunęłam się. Wyglądał całkiem normalnie, ale był poważny. Niesamowicie poważny. Całkowicie wyprany z uczuć, tak jak Florence w szpitalu. Dean stało obok mnie i najwyraźniej był tak samo zaskoczony jak ja. Steve milczał. Dopiero po chwili zaczął mówić. Był spokojny i opanowany.
- Dean... Susan... Jesteście tu oboje w tym samym celu... no... prawie. Ty braciszku... to ja cię tu ściągnąłem. Wiesz czemu. Powiedz jej.
- Steve, ja... - próbował zaoponować Dean.
- Powiedz jej.
Spojrzałam na Dean'a. Był przerażony. Co Steve powiedział mu zanim zeszłam?
- Susan... kiedy zaginąłem, kiedy mięliśmy wyjechać... przez co Steve trafił do miasta o dzień wcześniej... to ja wcale nie zaginąłem, tylko... schowałem się przed wszystkimi... Steve zginął przeze mnie... To ja go zabiłem...
- Właśnie, to ty mnie zabiłeś. A ja cię tu ściągnąłem, by się zemścić. A Susan? Ciebie ściągnęli oni. My. My wszyscy, ofiary pożaru. Pragniemy zemsty, a moc zawarta w m tym mieście umożliwia nam jej dokonanie... Gdzieś w oddali zawyły syreny. Wszystko wokół wydłużyło się, rozszerzyło, rozmyło, nieustannie zmieniało kształty. Nie było jednak tak nierealne, jak w moim mieszkaniu na Manhattanie, czy w szpitalu. Lecz tak jak w tamtych przypadkach, podłoga zamieniła się w kraty dzielące mnie od pustki. Ściany pokryły się plamami krwi i rytualnymi znakami zapomnianych kultów. Deski w oknach znikły, szyby także. Tym razem moją uwagę przykuło coś innego. Równie potworna przemiana zachodziła w Steve'ie. Rozmywał się, zwielokrotniał, zmieniał rozmiary. Wył z bólu łącząc się w krzyku z syrenami. Gdy przemiana się zakończyła, zapłonął żywym ogniem. Czarny smolisty dym zaczął wypełniać niewielki pokój i ulatywać przez okna. Po chwili, cały w płomieniach kontynuował swoją przemowę. Stał zaledwie kilka kroków ode mnie i bił od niego żar.


- Kiedy wybiegłaś wszystko sobie przypomniałem i zrozumiałem, po co tu naprawdę jestem - przemówił. Moim oczom ukazał się groteskowy obraz poruszających się z trudem zwęglonych warg. Przy każdym słowie z ust wylatywał dym. - Zostałem wysłany. Z misją. A teraz zginiecie. Oboje. Zrobił krok w naszą stronę. Nie myśląc wiele, odskoczyłam. Zastanawiałam się jedynie, czy jest jakiś sposób, by go unicestwić. Nagle, przed oczami stanęła mi scena z przeszłości. Ja, mająca około pięciu lat. Przede mną moja babka.


- Babciu, opowiedz, o księżniczce! - zawołałam. - Opowiedz!
- Nie kochanie... innym razem. Ale pamiętaj, kiedy odejdę... to ty, tak jak księżniczka będziesz strzegła Silent Hill.
- Ale jak babciu?
- Gdy pojawi się płomień Susie, podnieś ten amulet - zdjęła z szyi dziwny wisior na rzemieniu. Przedstawiał jakieś dziwne, nieproporcjonalne postacie, będące z pewnością jakimiś indiańskimi bóstwami. - Gdy będzie potrzebny, w głębi serca, będziesz wiedziała co zrobić potem.

Po chwili wróciłam do siebie. Steve zbliżał się powoli. Zamierzał nas spalić. Ale ja nie zamierzałam na to cierpliwie czekać. Odwróciłam się i wbiegłam do mojego mieszkania po drabinie. Tutaj także zaszła przemiana. Najprawdopodobniej uległ jej cały budynek.

- Czy amulet wciąż mógł gdzieś tu leżeć? Mimo upływu tylu lat? Mimo tej przemiany?
A jeżeli jest był tam, to gdzie?


Rzuciłam się na podłogę, przerzucając leżące sterty szmat. Napisy na ścianach, w trakcie przemiany, zastąpione zostały wzorem przedstawiającym płomienie. Wewnątrz tych płomieni płonęli ludzie. Nakreśleni tak wyraźnie, jakby byli rzeczywiści.

Z dołu dobiegały krzyki. To Dean. Rzucając się w panice na górę, całkowicie zapomniałam, że zagrożony jest ktoś jeszcze. Teraz było już za późno. Chociaż gdyby nie on, być może nie zdążyłabym zaleźć amuletu. W końcu, pod stosem desek, przerzucając które boleśnie pokaleczyłam sobie dłonie, odnalazłam go. Ten sam, który przed laty nosiła na szyi moja babka. W samą porę. Przez otwór w podłodze, jakby niesiony podmuchem, wleciał demoniczny stwór płomienia. Pragnął zemsty, w imię wszystkich ofiar pożaru. Ale ja miałam coś, co mogło go powstrzymać. Wyciągnęłam pięść do przodu, ściskając wisior w jej wnętrzu. Z moich ust popłynęła jakaś tajemnicza pieśń w języku dawno wybitego przez białych szczepu tutejszych Indian. Czy też babka nauczyła mnie jej, gdy byłam mała, czy może te słowa wkłada w moje usta sama księżniczka. Nieważne. Wiedziałam, że to właśnie powinnam zrobić. Co najważniejsze, działało. Płomień przygasał. Steve nie mógł nawet zrobić kroku w moją stronę. Po chwili zgasł całkiem Jego zwęglone ciało uderzyło o kratę, z której była podłoga, rozpadając się na setki zwęglonych kawałków. Stał się jedynie prochem. Popiołem, który wiatr wywiał przez okan pozbawione ram i szyb. Odniosłam zwycięstwo.

Zakończenie.

Szłam ulicami Silent Hill. Za duże buty uderzały dźwięcznie o przerdzewiałą kratę, w którą przemieniła się ulica. Podtrzymywana żelaznymi filarami, wisiała nad niczym nieograniczoną ciemnością. Miałam lęk przestrzeni. Ale to nie miało większego znaczenia. Od bardzo dawna coś ciągnęło mnie do jeziora Tolluca, a teraz po prostu wiedziałam, że muszę się tam dostać. Budynki, pozbawione tynku, wciąż unosiły się, opadały, przybierały niemożliwe kształty, lub tylko mi się tak zdawało. Miałam wysoką gorączkę. Radio zatrzeszczało. Moim oczom ukazała się ta istota podobna do psa. Podniosłam rewolwer, który zabrałam spod poparzonego ciała Dean'a. Ściskałam go kurczowo. Niewygodnie, bo w lewej dłoni. Prawą, do samej kości, przepalił mi medalion. Sam zamienił się w kupkę popiołu. Demoniczny ogień musiał być dla niego za silny. Strzeliłam w kokon. Dwukrotnie. Kreatura padła martwa, sącząc zgniłozieloną posokę między kraty. A ja brnęłam dalej. Do parku Rosewater. Nad jezioro. W całym mieście było ciemno. Niczym nocą, lecz niebo pozbawione było gwiazd. Powietrze było suche, ciężkie, przepełnione czarnym dymem, podobnym do tego, jaki wydzielał z siebie płonący Steve. W jednej z ulic, które mijałam zobaczyłam podobnego płonącego demona. Właśnie obejmowała kogoś w swym ognistym uścisku. Ale to nie był Steve. Ten, przyszedł po kogoś innego. Nie obchodziłam go. I on nie obchodził mnie. Ja tylko chciałam dotrzeć nad jezioro Tolluca.

W końcu znalazłam się w parku. Jego betonowe alejki zostały zastąpione kolejną porcją żelastwa. Z daleka, przez ciemność i dym przebijała się świetlista łuna. Ale to światło nie wróżyło niczego dobrego. Po bokach widziałam powykrzywiane postacie pomników. Nie były to raczej te same figury, które widziałam tu w dzieciństwie. Nie kiedy przychodziłam tu z rodzicami. Nie, gdy uciekałam z domu dziecka, by spotkać się z Nim. Tylko On rozumiał mnie przez te wszystkie lata. Tylko On wierzył, że nie zabiłam rodziców. Szkoda, ze to właśnie On nie miał racji. Pewnego razu, gdy się tu spotkaliśmy, dał mi tą kasetę. Sam ją nagrał, z kolegami z zespołu, do którego należał. Dlatego mam ją do dziś. Tylko Jego żal mi było opuszczać gdy wyjeżdżałam. Ale on także spłonął. Nie ocaliłam Go. Teraz został mi już tylko ten piękny widok z parku na jezioro. W kieszeni miałam dwa portrety Steve'a i Dean'a. Znalazłam je koło rewolweru. Ogień nawet ich nie tknął. Choć były to bez wątpienia te same portrety, na ich odwrotach wcale nie było napisów 'szpital'. Nie wiem skąd mogły się tam wcześniej wziąć, ani jak później zniknąć. Była to z pewnością kolejna sprawka tego miasta. Ale był jeszcze jeden szczegół, który wcześniej umknął mojej uwadze. Sygnatura. Autorem obu szkiców był J. Scordridge. Jonatan. Właściciel kurtki i butów, które miałam na sobie. Ofiara potworów. Jego związek z tym wszystkim, odkryłam po chwili. Na jednej z ławek, ustawionych wzdłuż alejki, zauważyłam kartkę. Był to list. List samobójczy.

"Nie mogę znieść tych obrazów w mojej głowie. Nasilają się z każdą chwilą. Pragną, bym przedstawił je światu. To trwa odkąd przyjechałam dętego przeklętego miasta i nie ustaje. Potwory i koszmarne wizje. Ale najczęściej oni. Chłopiec i mężczyzna. Obaj cierpią. Czemu? Sportretowałem ich, ale nie mogłem patrzeć dłużej na ich cierpienie. Portret chłopca wrzuciłem do rzeki. A mężczyzny zaginął. Sam. Może powinienem powiedzieć, że odszedł. Nie wiem co się z nim stało.

Teraz muszę z tym skończyć. Skoczę do jeziora. Być może to będzie dla mnie ukojeniem. Nie wytrzymam już ani chwili dłużej. J. Scordridge."

Reszty mogłam się jedynie domyślać. Jonatan został przywrócony do życia, by zginąć z rąk potworów. By ponieść za coś karę. Ale nie obchodziło mnie za bardzo, za co. Jezioro było zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Łuna rosła. Swąd stał się bardziej intensywny. Poczułam żar bijący od jeziora. Ale jezioro nie było już takie, jakim znano je od pokoleń. Było czymś całkowicie innym . Było całe złożone z ognia. Ognia, nie mającego źródła.


- Czemu ono płonie? - spytałam mojej babki. Wciąż wyglądała na kilkanaście lat. Stała wpatrując się w ogień.
- To jezioro odbija ludzkie dusze. Ludzkie cierpienie. Dawniej płonęło miasto. Teraz płonie jezioro.
- Powstrzymałam ogień.
- Tak, wiem. Po to przybyłaś do miasta.
- Przybyłam, by oni mogli się na mnie zemścić. Ściągnęli mnie tu.
- Nie byli by w stanie. Nie przenieśliby ciebie na taką odległość, nawet, gdyby pomogła im ta zła siła, która mieszka w tym mieście i żywi się ich żądzą zemsty i cierpieniem. A także cierpieniem, które zadają. Każdym cierpieniem. Pomogło im twoje przeznaczenie i przyrzeczenie, które złożyła przed laty księżniczka - uśmiechnęła się. Milczałam chwilę. Szkoda, że nie dane mi było ujrzeć ponownie tego wspaniałego krajobrazu. Bardzo za nim tęskniłam.


- Czy... teraz... muszę...?
- Tak Susan. Musisz połączyć się z nimi w ich bólu i cierpieniu. Miasto spłonęło, klątwa się spełniła. Medalion został zniszczony. Nie masz już nic co zrobienia. Ostatnia z rodu księżniczki musi odejść.
Stanęłam na barierce, która dawniej oddzielała od wody. Teraz były za nią płomienie. Spojrzałam w dół. Złowieszczy ogień wyciągał po mnie ramiona. Nawoływał. A ja narodziłam się tylko po to, by stawić mu opór, lub w nim spłonąć. Opór stawiłam, ale za późno. Skoczyłam.