Heh.. Ciężko cokolwiek napisać o zespole, który najmilej się wspomina.
No cóż, zacznijmy od tego, że The Prodigy to brytyjski zespół grający już sporo lat na scenie, szanowany oraz innowacyjny i jedyny w swoim rodzaju. Ich utwory (szczególnie te starsze) niosły ze sobą klimat przez duże K. No i tak jak już wspomniałem wyznaczały nowe nurty w muzyce dyskotekowej (bo w sumie w większości z tym się kojarzy).
Zespół składa się aktualnie z 3 osób:
Keith - szaleniec na koncertach, najpozytywniejszy jeśli chodzi o zachowanie kolo w zespole.
Maxim - MC, mhroczny i tajemniczy, pozytywny ubiór który pasuje jak ulał do ich klimatów.
Liam - mózg, przewodnik, człowiek bez którego nie byłoby zespołu. Klasa człowiek.
Ja i moja przygoda z owym zespołem?
Nic ciekawego szczerze mówiąc. Dwaj kumple, którzy zostali zarażeni tą chorobą przekazali ją mnie a ja podłapałem te rytmy i pozostało tak już do dzisiaj. The Prodigy jest blisko mnie jakieś 3, 4 lata i jestem z tego powodu szczęśliwy. Ich muzyka mimo, że nie jest klasyką, mimo, że nie ma jakiegoś wielkiego przesłania i mimo, że nie są jakoś strasznie, ale to strasznie znani jak popowe zespoliki to.. mają to coś. Mają to coś, że jak ich słucham to nastrajam się pozytywnie i w ogóle jestem happy. Dają energię, dają cholerną dawkę super energii. Tego mi trzeba bo z natury jestem człowiekiem skłonnym do dołowania (bywało tak często) bez większego powodu albo wynajdywania sobie czegoś i wbijania tego do głowy. Dla takiego kogoś jak ja The Prodigy to tak jakby dobra impreza - bez procentów, bez ludzi, ale daje takiego kopa, że jest to nie do opisania. Cały dzień jest Twój.
Co do albumów.. hm. Nie będę rozpisywał się tak jak Majkel mimo, że zespół na to jak najbardziej zasługuje. Jednakże jako, że pod koniec tygodnia zmęczenie daje o sobie znać to odpuszczę sobie dokładność.
Moim zdaniem najlepsze albumy Prodidżów to: The Fat of The Land, Music for The Jilted Generation oraz w sumie Invaders Must Die gdyż bardzo, bardzo często gości w mojej Mp3jce.
Fat of The Land to już chyba klasyk. Nie muszę opisywać tego albumu, wystarczy, że powiem Breathe, Smack my bitch up, Narayan i wszyscy wiedzą z czym mają do czynienia. Klasa sama w sobie, hity, które do dzisiaj żyją.
Jilted Generation to kolejny z tych lepszych albumów The Prodigy. Znalazło się kilka klasowych utworków, ale jest to ogółem porządny zbiór i warto, naprawdę warto się z nim zapoznać. Zaraz po Fat of The Land to kolejny klasyk jeśli o nich chodzi.
Invaders Must Die.. hm. Najnowszy album, wielki powrót, wielkiego zespołu. Niektórzy mówią, że się z.ebali, ale ja uważam, że jest ok. Z.ebali to się Chemicalsi z tym swoim najnowszym albumem We Are The Night. Prodigy po prostu próbuje wczuć się w nowe klimaty bo muzyka bardzo się zmieniła. Moim zdaniem wyszło im to świetnie i ich kawałki nie raz jeszcze usłyszymy.
To tak pokrótce o zespole z którym mam wiele wspomnień, który pomaga na co dzień i na którego koncert bardzo chciałbym się wybrać.
No.
P.S To czemu ja całe życie myślałem, że Fath? ;p
_________________ Człowiek może wytrzymać cały tydzień bez picia, dwa tygodnie bez jedzenia, całe lata bez dachu nad głową, ale nie może znieść samotności. To najcięższa tortura.
Ostatnio zmieniony przez SbobekH 2009-03-05, 23:05, w całości zmieniany 3 razy
The Prodigy to zdecydowanie jedna z moich ulubionych kapel (?) Może nie dostaję orgazmu słysząc samą nazwę, ale uważam, że muzycznie nie schodzą poniżej pewnego poziomu i są po prostu dobzi. Nie będe tu się rozpisywał jak bardzo i za co lubię muzykę Howletta, napiszę za to parę słów o ostatnim krążku.
SbobekH napisał/a:
Invaders Must Die.. hm. Najnowszy album, wielki powrót, wielkiego zespołu. Niektórzy mówią, że się z.ebali, ale ja uważam, że jest ok. Z.ebali to się Chemicalsi z tym swoim najnowszym albumem We Are The Night. Prodigy po prostu próbuje wczuć się w nowe klimaty bo muzyka bardzo się zmieniła. Moim zdaniem wyszło im to świetnie i ich kawałki nie raz jeszcze usłyszymy.
Masz rację, że IMD jest znacznie lepsze od WATN Chemsów. Może daleko im do poziomu Expierience czy MFTJJ, ale IMO album jest ogólnie lepszy od AONO. Piszesz, że próbują wczuć się w nowe klimaty, ja się nie do końca z tym zgadzam. Widzę, że z Liama robi się dobry marketingowiec i chciał nagrać płytę, która zadowoli starych fanów i zjedna nowych. Dlatego jest dużo nawiązań do starych albumów w nowym sosie. Dużo tu Expierience'owego Rave'u, ale też gitar i punkowego pazura z MFTJJ + Keith na wokalu jak z FOTL Najbardziej podoba mi się Thunder z piekielnym bassem i reagge'ującym wokalem, przywodzącym lekko na myśl Out of Space. Lubię też Take Me To the Hospital, które gdyby nie wokal mogłoby się znaleźć na Expierience. Stand Up to duże zaskoczenie i Prodigy jakiego nie znałem, ale o dziwo kupuje ten kawałek, pod warunkiem, że jest tylko jednorazowym eksperymentem. Na płycie jest też kilka słabszych i kierowanych chęcią zarobku numerów, ale tak naprawdę jedyne czego im nigdy nie daruję, to do bólu festyniarski Omen. Chyba najgorszy track Prodigy Ever.
btw.
SBobekH, FAT nie FATH na Boga
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
Ostatnio zmieniony przez PiK 2009-03-05, 22:18, w całości zmieniany 1 raz
Widzę, że z Liama robi się dobry marketingowiec i chciał nagrać płytę, która zadowoli starych fanów i zjedna nowych.
Masz rację, trzeba też podkreślić (jak sam Liam mówił) to jeden z nielicznych albumów (jak nie pierwszy?), w którym brali udział wszyscy 3. Zwykle było tak, że Liam tworzył większość kawałków i miał największy wkład, a teraz wszyscy ponoć się do tego zabrali.
Na pewno Howlett ma teraz sporo na głowie bo w końcu niezbyt często są takie powroty jakie miało aktualnie Prodigy. Jakby narodziny od nowa. Zwłaszcza, że nie rozpieszczali fanów. Their Law... to było tak naprawdę odgrzanie starych kawałków i tylko kilka newsów (choć dobrych, przyznam). A tak to jakieś pojedyncze utwory.
Poza tym dzisiaj muzyka się zmieniła. Nie mogę przyznać racji ludziom, którzy mówią, że Prodigy się zmieniło, Prodigy nie gra teraz jak Prodigy. Ci ludzie chyba liczyli na drugie Fat of The Land a to już nie ta bajka jest. Prodidżowie grają swoje i tak jak się rozpisałeś - jest sporo wspomnień ''pochowanych'' w utworach bądź w też w teledyskach. Nie będę z Tobą rozprawiał dokładniej jeśli chodzi o muzykę bo osobiście nie znam się na tym tak dobrze - jestem zwykłym zjadaczem chleba.
Co do IMD i utworów. Podobała mi się sama idea. ''Intruzi muszą zginąć'' + teledysk, który świetnie to zobrazował. To już było.. w ich stylu.
Omen - nie zgodzę się. Kurcze, kolejna opinia, że to kawałek niezbyt dobry, a moim zdaniem jest bardzo fajny i przyjemny. Ma power, klimat w teledysku jest, dziewczynka wymiata. Ogółem oceniam go bardzo pozytywnie i mogę wręcz powiedzieć, że to najlepszy kawałek w mojej opini na całej płycie. Ale wiadomo - gusta, guściki.
Thunder - masz dużego plusa bo na mnie kawałek również zrobił ogromne wrażenie. I rzeczywiście Out of Space przypomina.
Take Me To the Hospital - miała tak się zwać cała płyta, ale nie pykło. Ogółem kolejny bardzo dobry numer, który również mogę słuchać i słuchać.
Stand Up - jak sam Liam powiedział kawałek, który jak słyszysz to wiesz, że czas zwijać się z imprezy do domu. Sam byłem zaskoczony i myślałem, że mi się płyta skończyła a tu jednak nie. Bądź co bądź, trzeba przyznać, że ten eksperyment im wyszedł i.. Liam chyba w większości rodzajów muzyki by się sprawdził. Świetną muzykę robi, naprawdę. Jestem pełen podziwu.
Ogółem co by nie powiedzieć to The Prodigy stworzyło kolejną płytę, która się nie nudzi. Ma słabsze momenty (jak prawie każda), ale jednak trzyma poziom.
Ja jestem zadowolony.
A właśnie. Jeszcze bardziej jestem zadowolony bo po przesłuchaniu kawałków na YT, które są bonusami widać, że stary klimat nadal w nich istnieje. Przesłuchaj Black Smoke np.
Btw. - pisz po prostu Bobek, nie lubię jak ktoś pisze cały mój nick a i nie ma potrzeby być tak ''oficjalnym''
_________________ Człowiek może wytrzymać cały tydzień bez picia, dwa tygodnie bez jedzenia, całe lata bez dachu nad głową, ale nie może znieść samotności. To najcięższa tortura.
Ostatnio zmieniony przez SbobekH 2009-03-05, 22:52, w całości zmieniany 1 raz
Cóż, moja historia z nimi zaczęła się mnie więcej 10 lat temu, kiedy na OSTku z The Matrix usłyszałem ich kawałek Mindfields. Ofkoz wiedziałem kim są Prodiże, bo jeszcze będąc w przedszkolu czytałem w Bravo czy innych Popcornach o tym "niegrzecznym zespole", dziwnie wyglądająca grupka kolesi uważanych za muzyków dla buntowników. Wtedy jak byłem mały, to miałem Prodiżów za coś zakazanego. Coś, za co rodzice by na mnie krzywo patrzyli gdybym tego słuchał. Tak czy inaczej Mindfields bardzo mi się podobał i właściwie z całego OST najczęściej właśnie ten kawałek odpalałem. Minęło trochę czasu, aż w końcu u brata dorwałem Fat Of The Land. Byłem porażony, waliłem teksty typu "jak mogłem wcześniej nie posłuchać tego zespołu, to jest GENIALNE" itp. itd. Fakt album mi się cholernie spodobał i właściwie dzień w dzień słuchałem go po 5 razy dziennie, jednak to był dopiero początek. Okazało się, że brat miał więcej albumów. Najpierw złapałem za Experience, które wyrwało mi dosłownie czerep, a Music For The Jilted Generation to już wogóle sponiewiera była. Dziś ten szał na nich mi już trochę przeszedł, bo wtedy to miałem bzika niemal tak silnego jak dziś na NIN, nawet gdzieś w chacie mam jeszcze książkę z ich oficjalną biografią Niemniej bardzo sobię cenię ten zespół nawet dziś, bo miał dosyć duży wpływ na ukształtowanie moich gustów muzycznych i do dzisiaj uważam ich za jedną z najlepszych rzeczy jaka dotknęła świat muzyki jako ogół. Zespół, który wyznacza nowe tory dla jego następców.
Dziwi mnie też trochę, że nikt nie napisał o samym podejściu członków zespołu do tego, żeby wogóle jakiś album nagrywać. Nie chcieli tego na początku. Wywodzili sie z undergroundu i w undergroundzie woleli pozostać. Interesowało ich tylko koncertowanie, oraz wydawanie pojedynczych singli. Uważali, że wydanie długograji i co gorsza wystąpienie w teledysku przyniosłoby im zbyt duży komercyjny rozgłos, czego unikali w owych czasach jak ognia. No ale jak widać w końcu ulegli, chociaż niepewności przy wydawaniu Experience było sporo.
Tego, że wydali dwa pierwsze albumy wcale nie uważam, że trzeba mieć im za złe, wyszły im naprawdę świetnie, Experience to była maksymalnie naładowana energią kompilacja dotychczasowych singli, z lekkim wkładem artystycznej duszy ze strony Howletta w utworze "Weather Experience" - mojego ulubionego z tej płyty. Do dzisiaj gdy odpalam tą pytę nogi same zaczynają mi chodzić, a po chwili to fruwam po pokoju. Nigdy nie byłem na żadnym koncercie Prodiżów, ale myślę że jakbym już to zrobił to właśnie tak by on wyglądał, brakuje tylko szumu rozwrzeszczanej i roztańczonej publiczności. W moim rankingu #2
Jilted Generation to zgoła odmienna historia. Album ten był muzycznym buntem w stronę władz brytyjskich, które często gęsto w tamtych czasach miały w zwyczaju robijać imprezy Rave i tłamsić rebelię młodych ludzi chcących sie tylko dobrze zabawić w stodole, przy naprawdę dobrej muzyce. Mój #1 w rankingu albumów The Prodigy. Jest tu sporo kawałków, do których nie idzie wręcz nie tańczyć przy rozkręconym na regulator wzmacniaczu (Voodo People, No Good, One Love, Full Throttle...), jednak sporą cześć albumu stanowią kawałki koncentrujace się bardziej na atmosferze i przesłaniu albumu. I tak Break&Enter, Their Law, czy Poison to utwory przy których raczej trudno żywo zatańczyć, ale wzamian dają nam do zrozumienia "what's this album is all about", czyli buntem przeciwko władzom GB (nawet na wewnętrznej stronie bookletu od opakowania CD znajduje się pewne hasło, streszczające to o czym piszę ). Tak czy siak, jest to mój ulubiony album The Prodigy i to właśnie jego najbardziej rekomenduję.
Później nie było już tak różowo, dalej nie wiem co się działo wewnątrz zespołu (biografia kończyła się na wydaniu Jilted Generation xD ), ale wnioskuję, że niezbyt dobrze. Mimo, że Fat of the Land był moim pierwszym kontaktem z Prodiżami i cholernie mi się podobał, to jednak z perspektywy czasu widzę jaki naprawdę jest. Był to pierwszy poważny krok Prodiżów w stronę komercji, co bardzo, ale to bardzo słychać w kawałkach typowo robionych pod masówkę, które w MTV zrobiłyby (i zrobiły!) dużo szumu. Mówię oczywiście o np. Smack My Bitch Up, Breathe i Firestarter, który dzisiaj się już tak przejadł, że nie mogę go słuchać. Członkowie zespoły od tego albumu także odważniej zaczęłi się pojawiać w teledyskach, wcześniej starali sie jak najsubtelniej pokazywać własne twarze, tak teraz było zupełnie na odwrót i w dodatku teledyski te były chamsko kontrowersyjne, chyba wiadomo w jakim celu... Na szczęście na FotL znalazły się takie utwory, które miały duszę. Narayan, Diesel Power, Serial Thrilla, Climbatize, IMO najlepsze kawałki. Nie mówię, że reszta zła, bo bądź co bądź był to kawał porządnej muzyki, jednak w przeciwieństwie do wymienionych, resztą idze się znudzić. I tak te najpopularniejsze kawałki Prodiżów, które są kompletnie bez duszy, prędzej czy później znudzą się, podczas gdy reszta będzie żyła wiecznie.
IMO po Fat of the Land, The Prodigy takie jakim je zawsze pamiętałem skończyło się. Always Outnumbered... zawsze uważałem za przeciętny album, chociaż ostatnimi czasy stwierdziłem, że wynika to z jego eksperymentalności. Mimo, że nie jest to muzyka zła, to jednak nie ma w niej tego kopa, tego ducha starego dobrego The Prodigy.
Jeszcze co do najnowszego albumu. Kiedy przedpremierowo posłuchałem tytułowego utworu z Invaders Must Die, byłem załamany. Tak jak wtedy tak i do dzisiaj uważam, że ten kawałek jest tragiczny. Głupawe pipczenie, nuta taka sobie, a całość brzmi bardziej jak Pendulum a nie jak The Prodigy. Myślałem, że będzie szajs, jednak kiedy złapałem za pełny album byłem pozytywnie zaskoczony. Po przebrnięciu przez pierwszy kawałek stwierdziłem, że reszta albumu jest znakomita, prawdziwy powrót do korzeni. Mimowolnie zacząłem się gibać przy Omenie (który IMO najbardziej przywodzi na myśl czasy Experience), potem był doskonały Thunder, z bardzo pozytywnym wokalem w stylu Out of Space i absolutnie idealną nutą z syntezatora w finałowej części uworu, no a potem już z górki. Album co prawda był niespodziewanie krótki, ale po pierwszym przesłuchaniu miałem banana na pysku. Niestety, gdy posłuchałem go drugi, trzeci, czwarty raz to dopiero zauważyłem czym on jest. Z rozczarowaiem stwierdziłem, że to nic innego jak zlepek starych kawałków z pierwszych dwóch albumów, podlany drum'n'bassowym sosem. Niestety, ale ilekroć nie syszę kolejnego utworu z IMD to mam wrażenie deja vu: "gdzieś to już słyszałem". I tak laik może być podniecony, jednak doświadczony fan szybko to wyłapie. Niemniej już wolę, żeby Howlett poczęstował mnie odgrzewanym kotletem, niźli rozgotowanym kartoflem, jakim był Always Outnumered... IMO Invaders Must Die jest lepszy, ale do starego Experience jeszcze mu daleko.
To tyle, wątpię, żebym miał jeszcze cokolwiek do dodania na ich temat. Chciałem uniknać rozpisywania się, tak jak to trafnie zauważył Bobek, ale widać o takim zespole jak The Prodigy nie da się inaczej
Ogólnie rzecz biorąc to czy spotkam kogoś z państwa na tegorocznym Woodstocku, gdzie The Prodigy będzie sobie grało swoje? ; )
Mam nadzieję, że uda się zaciągnąć na budowę i zarobić trochę pieniędzy na ten koncercik. Byłoby to coś pięknego.
_________________ Człowiek może wytrzymać cały tydzień bez picia, dwa tygodnie bez jedzenia, całe lata bez dachu nad głową, ale nie może znieść samotności. To najcięższa tortura.
No raczej, że ja tam będę. Nie ma innej opcji. Już szefa swojego uprzedziłem, że w wakacje będę chciał wziąć wolne na kilka dni, żeby się tam zjawić, tym bardziej na The Prodigy.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum