Wysłany: 2008-10-15, 19:37 Wyrwana, zmięta i schowana.
Leżę sobie dzisiaj brzucehm do góry...aż nagle, jak mnie nie weźmie na pisanie! xD
10.03.1997 r.
Cholera… bo widzicie… zupełnie nie mam pojęcia jak zacząć. Nigdy nie prowadziłem czegoś podobnego… Pamiętam tylko, jak przez mgłę, te różowe zeszyciki, mianowane pamiętnikami, które te idiotki z mojej byłej klasy prowadziły. Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy popiskiwały i chichotały pokazując sobie te kretyńskie wpisy. Jeden żałośniejszy od drugiego. Że sobie bluzeczkę kupiła, że fajnego chłopaka widziała, że Krzysiek, ósma największa miłość jej życia w tym miesiącu, ją zostawił i ma ochotę przerwać swoje cierpienia przedawkowując Marsjanki. Tępe pizdy… O wiele lepiej za to pamiętam, że zawsze śmieszyły mnie te „chroniące” przed niepowołanymi rękoma malutkie plastikowe kłódeczki, które wyglądały, jakby je producent „pamiętników” podpierdolił z klatek dla chomików.
Dobra, starczy. Czyli co? Mam zacząć zgodnie z tym kiczowatym, wyczerpanym do reszty i żałośnie prostym schematem? No cóż… tak zacznę. Bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Bo znowu ta cholerna pustka.
Hejka! Jestem Daniel, mam 15 lat i jestem meteopatą, mańkutem, fetyszystą, astygmatykiem i socjopatą. Tak… socjopatą. Co do tego jestem pewien.
Moim największym hobby jest udawanie chorego psychicznie w miejscach publicznych. Ci którzy nie próbowali nie zdają sobie sprawy, ile jest przy tym radochy. Po prostu udajesz świra w miejscu, gdzie przebywa wokół Ciebie bardzo dużo innych ludzi. Ale nie wymachujesz rękoma i ślinisz się. O nie! Trzeba to robić w o wiele subtelniejszy sposób. Na przykład jadąc w autobusie zaczynasz symulować tiki nerwowe, rozglądasz się cały czas błędnym wzrokiem i szepczesz coś po cichu do siebie. Aż poczujesz to jedno, jedyne spojrzenie na sobie… wtedy kumulujesz wszystkie negatywne emocje jakie jesteś w stanie wyciąnąć z głębi swojej duszy. Dzięki temu nie musisz silić się na talenty aktorskie. Po prostu wyobrażasz sobie że ta osoba gapiąca się na Ciebie jest sprawcą wszystkich Twoich nieszczęść, a twarz sama układa się w przerażający sposób. Teraz wystarczy tylko nagle podnieść głowę i spojrzeć tej osobie prosto w oczy. Ach, jakże cudnie jest, kiedy czujesz to przerażenie, gdy ta osoba odwraca gwałtownie głowę w drugą stronę, że mało sobie karku nie skręci. Wtedy czerpiesz tą przyjemność, tą nieopisaną satysfakcję, bo wiesz, że ktoś się Ciebie naprawdę przestraszył…
I zastanawiam się tylko czy ja aby nie mam czego udawać…
Co o tym sądzicie? Tylko szczerze :razz:
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Ostatnio zmieniony przez Światłocień 2008-10-15, 19:39, w całości zmieniany 1 raz
No niezłe, niezłe. Ciekawy masz styl. Odrobinę mi przypomina czytanego przeze mnie ostatnio Palahniuka.
Drugi akapit trochę lepsza stylistycznie niż pierwszy.
Ogólnie ciekawy pomysł i idzie się wczuć w psychikę bohatera.
Pisz dalej ;]
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
Moim największym hobby jest udawanie chorego psychicznie w miejscach publicznych. Ci którzy nie próbowali nie zdają sobie sprawy, ile jest przy tym radochy. Po prostu udajesz świra w miejscu, gdzie przebywa wokół Ciebie bardzo dużo innych ludzi.
Ten sam motyw był w filmie Larsa von Triera "Idioci".
Co do tekstu to powiem tak (z góry przepraszam za ostrą krytykę, jeśli się takowa pojawi). Tekst jest ciekawy pod względem "fabularnym". Ale tak naprawdę nie ma tu oryginalności. Powielasz pewne schematy. Już w trakcie czytania na myśl przyszła mi Marta Dzido i jej "Małż". Nie można Ci jednak odmówić potencjału. Masz lekkie pióro, czyta się to z zaciekawieniem, nie uciekasz w banał, w nadmierną egzaltację. Jesteś okrutny, ale w tym okrucieństwie tkwi jakaś metoda na to, żeby nie odejść kompletnie od zmysłów. Mam nadzieję, że nadal piszesz, bo z tego fragmentu mogę spokojnie wywnioskować, że talent masz. Żeby jednak nie było Ci zbyt słodko, przyczepię się do bardzo ważnego błędu, który popełniasz.
Pracuj nad stylistyką zdań! Przez błędy stylistyczne, niektóre ze zdań są śmieszne.
Czekam na więcej! Więcej oryginalności, więcej ciebie w tekście. Zastanów się na tym, czy aby nie zostać zawodowym pisarzem...
_________________ My computer says no...
(cough)
Ostatnio zmieniony przez Doxepine 2008-10-16, 13:34, w całości zmieniany 2 razy
No patrzcie państwo! jestem naprawde mile zaskoczony opiniami ^^
Cytat:
Przez błędy stylistyczne, niektóre ze zdań są śmieszne.
Specjalnie w niektórych momentach użyłem odrobiny humoru, żeby w połączeniu z ogólnie ponurym charakterem tekstu dało klimatyczną groteskę... :razz: No cóż...chyba nie wyszło xD
12.03.1997 r.
Kochany Pamiętniczku!
Przyznam że coraz bardziej się boję. Boje się że to ciężka choroba. Że już niedługo stanie się nie tylko ekscentrycznym odludkiem nienawidzącym innych ludzi, ale absolutnym psychopatą zawiązanym w kaftan bezpieczeństwa i wrzuconym do sześciennej sali wyłożonej gąbką i polanej obficie płynami ustrojowymi. Że stracę resztki normalności, że nie będę mógł logicznie myśleć, analizować tego co się wokół dzieje i filozofować na temat złożoności wszechświata tak jak to miałem w zwyczaju.
Do niedawna tłumaczyłem sobie że to tylko huśtawka emocjonalna związana z hormonami tętniącymi wewnątrz mnie. Czysta biologia, charakterystyczna dla mojego wieku. Ale to zaszło już tak daleko że absurdalne byłoby dalsze oszukiwanie samego siebie. Ze wstrętu i nienawiści do każdego kogo mijałem na ulicy uciekłem z domu i schowałem się tutaj. Siedzę tu już dwie noce zaopatrzony w resztki jedzenia ukradzione ze sklepu, mały namiot wyniesiony z mojego „domu” oraz długopis i Ciebie- piękny ciemnoniebieski zeszyt z pożółkłymi kartkami. Ty nie mówisz nic co mogłoby mnie zirytować. Nie patrzysz się krzywo - w ogóle nie masz twarzy i jej wyrazu, które sprawiłyby że miałbym ochotę rzucić się na Ciebie i bić Cię po tej cholernej wykrzywionej gębie tak długo, aż moja pięść dotarłaby do mózgu. Jesteś dla mnie idealnym towarzyszem mój kochany pamiętniczku… ale czuję że nasza podróż się kończy. Jeżeli po napisaniu w Tobie tej drugiej notatki, po wyżaleniu się Tobie mój kochany pamiętniczku nie poczuje się trochę lepiej to… po prostu odejdę. Tak będzie lepiej zarówno dla mnie jak i dla społeczeństwa.
A Tobie, mój drogi, w zamian za dotrzymanie towarzystwa zostawię w spadku te dwie zapisane kartki. Będziesz mógł zrobić z nimi co chcesz. Nawet oddać je tym pazernym, prostolinijnym hienom które zrobią z moich cierpień niezłą rozrywkę i ciekawą lekturę do poduszki.
Nic więcej…
Żegnaj Kochany pamiętniczku. Na zawsze. Bo już skończyłem się żalić, a mimo to z każdą chwila czuje się coraz gorzej. Mam coraz większy mętlik w głowie. To nie na moje siły.
Do widzenia…
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Nie wiem dlaczego nikt nie skomentował drugiej części tekstu, może dlatego, że to dość niespodziewane zakończenie. Z na swój sposób zabawnej opowiastki gwałtownie przeszedłeś do czegoś bardziej dramatycznego. Zwrot akcji jest zaskakujący, ale brakuję mi w tym wszystkim jakiegoś rozwinięcia, jakby brakowało środkowej części tej historii.
Ogólnie podtrzymuję opinię, że dobrze mi się czyta Twoje teksty i jeśli kiedyś spłodzisz jeszcze coś więcej, chętnie przeczytam.
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
Kolejne moje "dzieło" niezwiązane już z historią Daniela. Żeby nie zaśmiecać nowymi tematami wrzucę tutaj.
W pomalowanej na obrzydliwy łososiowy kolor szpitalnej sali czas płynął niezwykle leniwie. Para powoli ulatywała ze stojącego na szafeczce, wypełnionego po brzegi herbatą kubka, a gałęzie wierzby znajdującej się zaraz za oknem, jakby od niechcenia kiwały się w tą i wewtę, popychane lekkim jesiennym wiatrem. Słychać było jedynie stłumiony głos radyjka, gdzie aktualnie grali jakaś skoczną punkrockowa piosenkę traktującą o zepsuciu młodego pokolenia. Ona jako jedyna nadawała nieco dynamiki całej sytuacji. Na jedynym łóżku siedział nastolatek. Ubrany był we wściekle czerwoną pidżamę, a jego o zgięte, nakryte kołdrą nogi oparta była książka służąca jako podkładka do kartki papieru. W prawej ręce trzymał ołówek. Stukał nim o swoje górne zęby i wpatrzony przymrużonymi oczami w punkt na suficie wyraźnie nad czymś myślał.
Nagle dało się słyszeć kroki dochodzące z korytarza. Stawały się coraz głośniejsze. Przez otwarte na oścież drzwi można było zobaczyć cień postaci zbliżającej się. Po chwili w drzwiach stanął wysoki, zgolony na łyso mężczyzna w skórzanej kurtce. Chłopak nawet nie drgnął i nadal siedział na łóżku wpatrzony w sufit. Wiedział kto przyszedł go odwiedzić… gość na chwilę zatrzymał się w drzwiach i oparł o futrynę, po czym doszedł do łóżka i usiadł na jego brzegu.
-I jak się czujesz?- spytał
-Nic mnie nie boli… ale co to ma zaznaczenie? –wypalił beznamiętnie nastolatek nadal nie odrywając wzroku od sufitu. Mężczyzna właśnie tego się obawiał. Bał się porozmawiać ze swoim rodzonym bratem. Przeczuwał że nie będzie to miła konwersacja, raczej dialog przepełniony żalem i goryczą ukrytymi jednak skrzętnie za cynizmem i obojętnym tonem głosu chorego chłopaka. Znał swojego brata i wiedział jak zwykł się on zachowywać. Zawsze udawał twardziela któremu na niczym nie zależało, ale w głębi duszy był bardzo wrażliwym i uczuciowym dzieciakiem. Teraz też niemalże czuł w powietrzu paniczny strach i smutek jaki siedział wewnątrz tego znużonego, zamyślonego chłopca.
-Ma… zawsze może być gorzej- odrzekł starszy z rodzeństwa, również siląc się na neutralność w głosie.
Młodzieniec uśmiechnął się ironicznie i w końcu przeniósł swój wzrok gdzie indziej. Tym razem wbił go gdzieś na kołdrze, spuszczając nisko głowę.
-Gorzej… no oczywiście. Zawsze może być gorzej! Wiesz… faktycznie, wydaje mi się że najgorzej mają osoby które nawet nie wiedzą że umierają. No wiesz tacy… pyk! I nie ma. Jakiś nieoczekiwany strzał w tył głowy czy rozpędzony tir. Nie mają okazji pomyśleć że już nigdy nikogo nie zobaczą, że ich marzenia nigdy nie zostaną zrealizowane, że…
-Lubisz się tak dołować? Sprawia ci to przyjemność? – przerwał mu jego brat czując irracjonalną złość na niego.
-Dołować? Ja się wcale nie dołuję. Wprost przeciwnie! Pocieszam się tym, że chociaż mam czas na pozałatwianie wszystkich pilnych spraw…
Zapadła cisza. Jedynie cichutkie radyjko, które zgubiło stacje szumiało teraz bezpłciowo.
Mężczyzna omiótł naokoło wzrokiem salę po czym spojrzał na spoczywające na kolanach młodzieńca kartki.
-Co robisz? Piszesz testament?- zapyta z lekką nutką ironii w głosie.
-Nie. Spisuję wszystko to do czego udało mi się dojść przez te cholerne kilkanaście lat. Wnioski, odczucia, opinie... Chcę pozostawić coś po sobie. Chce żeby ludzie wiedzieli co myślałem i co czułem. Dlatego mam nadzieję. -Tu po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał swemu bratu prosto w oczy. -…że zgodnie z moją ostatnią wolą dasz wszystkie te moje zapiski do opinii publicznej.
Starszy z rodzeństwa nie wytrzymał.
-Przestań, kurwa! Rozumiem że jest ci ciężko z taką świadomością, ale trzeba żyć dalej! Nie możesz umierać swoimi myślami już w tej chwili!
-Czy ja płaczę w poszewkę? Leże na znak ze wzrokiem wbitym w sufit? – z całkowitym spokojem zapytał młodszy chłopak. – Po prostu wiedząc że moje życie już się kończy staram się zdążyć ze wszystkim co najpilniejsze. Bo przecież gdy już skończę pisać, będę cieszył się pełnią życia. Będę uśmiechać się do seksownych pielęgniarek podających mi pyszne żarcie, będę opowiadać kawały wyluzowanym lekarzom robiącym mi badania…
-Błagam… -powiedział powoli półtonem starszy brat. -Choć raz przestań kpić i szydzić ze wszystkiego i wszystkich…
Chłopak spuścił głowę i odwrócił nieznacznie w stronę ściany. Po chwili na poszarzałą szpitalna pościel spadła łza.
-Patrz… scena jak z telenoweli. -powiedział nie podnosząc głowy. -Teraz ty powinieneś rzucić zdawkowe „Żegnaj.”, wyjść z sali, a zaraz za progiem oprzeć się o ścianę i również wybuchnąć gromkim płaczem.
Spojrzał zaszklonymi oczami na swojego brata. Na jego twarzy spostrzegł tyle smutku że mimowolnie przestał ironizować. Szybkim ruchem przetarł oczy i po raz kolejny wbił tępe spojrzenie w pościel.
-Tyle mend... Tyle złych ludzi cieszy się życiem, tam na zewnątrz… powiedział, nie siląc się już na obojętność. -A ja? Zwykły szary nastolatek kończę swój byt… nigdy nie dowiem się co to znaczy zarabiać na siebie, nigdy nie dowiem się kto byłby moją żoną, nigdy nie zasmakuję tego pierwszego razu z jakąś piękną i inteligentną dziewczyną…
Mężczyzna czuł mieszankę żalu i zażenowania.
-And juistice for all… -kontynuował swój monolog nastolatek -Gówno prawda! Świat nigdy nie będzie choć w połowie sprawiedliwy! Tak samo człowiek nigdy nie nauczy się nie zwracać uwagi na pozory. Bo człowiek to tak naprawdę egoistyczne i konserwatywne bydle. Nie ważne jak bardzo by się wypierał.
Wtem jakby ocknął się, spojrzał na swojego brata i zakończył:
-To wszystko i wiele wiele więcej na tych kartkach. –Powiedział, po czym wręczył plik zapisanych kartek swojemu bratu. Po raz pierwszy od kilku tygodni mężczyzna zauważył u brata radosny, szczery uśmiech.
-A nuż ktoś coś z tego wyniesie? Proszę, przechowaj to i po… wiadomej rzeczy daj do opinii publicznej. Do jakiejś gazety, do Internetu, czy gdziekolwiek…
Starszy z rodzeństwa odwzajemnił uśmiech i wziął kartki. Młodszy spojrzał na wiszący na ścianie obrzydliwy, nieładny biały zegar.
-Zaraz znowu mnie biorą na te cholerne badania…
-W takim razie ja już będę leciał.
-A leć! Tylko nie płacz zaraz za futryną. -chłopak po raz drugi pięknie się wyszczerzył.
Brat wstał z łóżka, zrobił na pożegnanie żółwika z „młodym” po czym wyszedł na szpitalny korytarz.
Przystanął, lecz zamiast zapłakać gorzko o framugę rzucił okiem na jedną z kartek które aktualnie trzymał w rękach, na koślawe pismo i kilka błędów ortograficznych które od razu kłuły po oczach. I w tym momencie zdał sobie sprawę że właśnie trzyma w rękach cały sens życia swojego młodszego brata.
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Świetne. Zatkało mnie. Gratulacje, właśnie wbiłeś następny level. Jeszcze trochę i się okaże, że mam ziomala-pisarza... Są jeszcze, 2-3 błędy interpunkcyjne. Struktura, historia i ogólnie obraz jaki jest przedstawiłeś jest świetny. Szkoda, że ja mam strasznie proste pióro
_________________ "To, że jestem online na forum nie znaczy, że siedze przed kompem. Pomyśl o tym zanim coś takiego napiszesz " - Józef Piłsudski, Biblia 14:23
Warsztatowo całkiem, całkiem, ale trochę to zbyt sentymentalne jak na mój gust. Poprzednie bardziej mi się podobało.
W każdym razie podoba mi się Twój styl i czytam te teksty z przyjemnością.
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
No, no... Tekst dołujący acz wciągający. Czytając to przypomniało mi się takie opowiadanie "Oskar" o chłopcu chorym na białaczkę. Cóż, na literaturze znam się średnio, ale mam nadzieję, ze poczujesz się dowartoścowany jeśli powiem, ze Twoje teksty bardzo przyjemnie się czyta. Cytując Agenta Smitha: "Moooree!"
Będzie okrutnie... Zdziwiło mnie to opowiadanie. Za dużo w nim taniego sentymentalizmu, za dużo odniesień do banału. Szczerze mówiąc, po poprzednich opowiadaniach spodziewałem się czegoś o wiele ciekawszego. Opowiadanie o tych chorym bracie jest napisane poprawnie, wszystko jest ugrzecznione na maksa i wygładzone, ale... Wciskasz w usta tego chłopaka teksty na wyrost, uderzając przy tym w nadmierną egzaltację. Wymowa tego opowiadania brzmi jak słowa: "świat jest niesprawiedliwy, ludzie są niesprawiedliwi" itp. Przykro mi, ale ja tego nie kupuję, a wiesz dlaczego? Bo stać Cię na o wiele więcej niż pisanie smutnych opowiadanek dla depresyjnych emo, którym wydaje się, że każdy dzień jest dniem śmierci. Egzaltacja i podniosły ton nie służą Twojej twórczości. Bunt głównego bohatera jest przewidywalny od początku do końca, jak melodramaty Barbary Cartland. Widać, że chcesz się buntować, ale niech będzie to bunt w takim stylu, jaki przedstawiłeś w poprzednich dwóch opowiadaniach, bo nie czyta się tego, co ostatnio napisałeś z przyjemnością obcowania z czyjąś twórczością. Z uporem maniaka będę jednak powtarzał, że masz talent, ale...
Błagam Cię, popraw stylistykę. Nie płacze się w poszewkę, ale w poduszkę; nie daje się czegoś do opinii publicznej, ale coś się publikuje (bo rozumiem, że chodziło Ci o to właśnie słowo). Przecinki i ortografy można przemilczeć, bo istnieją ludzie od sprawdzania błędów tego rodzaju...
Jestem surowym krytykiem, ale szlag mnie jasny trafia i krew nagła zalewa, gdy ktoś z widocznym talentem pisarskim marnuje się pisząc opowiadanka o chorym chłopaczku, który buntuje się, owszem, ale nie wiadomo przeciwko komu/czemu.
Czekam na więcej i, mam nadzieję, lepiej (przynajmniej jeśli chodzi o mój gust)...
Na Twoją odpoweidź Doxi czekałem najbardziej. :grin2:
Wierz mi że wezmę sobie to wszystko co napisałeś głęboko do serca.
Zdaje sobie sprawę że to opowiadanie jest takie bardziej "dla mas" i o wiele bardziej banalne od poprzedniego. Póki co eksperymentuje z gatunkami opowiadań, badam to.
Uwielbiam pisać i sprawia mi to czystą przyjemność, więc o napływ Nowych Lepszych Prac (doeceńcie parafrazę ;] ) możesz byc spokojny... :-] O ile moja pomysłowość mnie nie zawiedzie, bo coś ostatnio kiepską z nią u mnie...
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Miałem szczere wątpliwości czy to tutaj wrzucić. Ale, niech się dzieje wola nieba. Przeczytałem kilka razy starając się poprawic ewentualne błędy i za każdym razem wydawało mi się coraz słabsze. xD
-Emo!
-Zamknij się!
-Emo!
-Idź stąd!
-Emo!
-Wypierdalaj!
-Emo!
-Spierdalaj stąd mała kurwo bo rozpierdolę ci do reszty ten krzywy ryj!
-Emo…
Ceramiczna świnia rzucona z dużą siłą zakreśliła w powietrzu łuk i rozprysła się o białą ścianę tuż obok głowy chłopca. Ten gwałtownie wyskoczył z krzesła, chwycił za klamkę i na dobitkę rzucił:
-Żałosne emo. Idź się potnij!
Po czym błyskawicznie otworzył drzwi i przeskoczył za próg. O zamykające się wyjście z pokoju z wielkim impetem uderzyła „Zbrodnia i Kara”. Z hukiem upadła na podłogę.
-Kurwa!- wycedził przez zęby jasnowłosy chłopak. Miał ochotę wybiec z pokoju, złapać swojego brata i podarować mu kilka naprawdę porządnych kopniaków. Jednakże po chwili stwierdził iż kolejna awantura z jego matką nie jest warta mszczenia się na tej małej kupie bezdusznego gówna. Westchnął ciężko, wypuszczając z powietrzem część kipiącej w nim złości po czym gwałtownie opadł na swoje łóżko. Rozejrzał się po swoim pokoju, jednakże oprócz rażącego w oczy odstępu między książkami w biblioteczce nie zauważył nic godnego uwagi. Westchnął po raz drugi i zamknął oczy. Myślał o tym czy faktycznie jest wartościowym człowiekiem. W nowym liceum nie zaklimatyzował się w ogóle. Do niedawna nie zdawał sobie sprawy, że praktycznie dorośli już ludzie mogą wyżywać się na klasowym koźle ofiarnym równie okrutnie jak dzieci z podstawówki czy gimnazjaliści. Boleśnie się pomylił. Wszyscy jego starzy koledzy dawno stracili z nim kontakt. Cała jego rodzina szczerze go irytowała swoją ignorancją. Panicznie bał się podsumować bliskich mu ludzi gdyż bilans mógłby wyjść na zero. Co może być przyczyną ludzkiej niechęci do mnie? Coś nie tak z moim wyglądem? Zachowaniem? W gimnazjum byłem całkiem lubiany więc to chyba nie to. Może to nie ta grupa ludzi?
Z wewnętrznych rozważań wyrwał go ostry, przenikliwy dźwięk dzwonka w jego komórce. Nieco zamroczony szybko podniósł się i tępym, zaspanym wzrokiem spojrzał się na rozświetlony telefon przesuwający się płynnie pod wpływem wibracji po blacie biurka. Szybko przejechał obiema rękami po twarzy po czym sięgnął po komórkę i spojrzał na jej ekran. Dzwonił do niego jakiś nieznany numer.
-Co jest? Znowu jakaś pieprzona pomyłka? -Wyszeptał sam do siebie. Odebrał i najprzytomniejszym głosem na jaki było go stać powiedział: -Tak, słucham?
-Michał?
Osłupiał. Pomyłki zwykle nie podają na wejściu twojego imienia.
-Tak mam na imię. –zdobył się ciętą ripostę.
-Słuchaj, nie chciał byś może wybrać się z nami do tej opuszczonej fabryki na przedmieściu? Podobno nie rozkradziono tam jeszcze wszystkich sprzętów.
Z każdą chwilą był coraz bardziej zdziwiony.
-Kto mówi?!
- Lucas, Pablo i Piter. Z twojej klasy.
Wytrzeszczył oczy. Było to trójka należąca do grupy tak zwanych „zajebistych ziomków”, którzy byli lubiani za wszystko przez wszystkich i szczególną pogardę żywili właśnie do takich życiowych nieudaczników jego pokroju. Dlaczego nagle chcą go wziąć na jedną ze swoich przezajebistych akcji?!
-No to idziesz czy nie? Wiesz, ja nie mam ochoty cię tam brać, ale oni się uparli.
Niewiadomo skąd Michałowi wyrwało się suche, oznajmujące „tak”.
-No i chuj! Przed szkołą o dziewiątej.
Później usłyszał tylko trzask i cykliczne pikanie w słuchawce. Chwilkę zajęło mu zdanie sobie sprawy z tego że właśnie umówił się na nocny wypad do mrocznego, opuszczonego budynku ze swoimi najgorszymi wrogami.
Zaraz po szybkim zjedzeniu kolacji Michał narzucił na siebie kurtkę i wyszedł z domu nie informując o tym żadnego z domowników. Przestał to robić już dawno temu. Szybkim krokiem udał się w kierunku budynku swojego liceum. Przez chwilę myślał o tym czy aby nie zignorować całej sytuacji i po prostu zostać w domu, ale szybko porzucił tą myśl. Pewnie właśnie o to im chodzi. Chcą żebym stchórzył, a wtedy mieliby jeszcze jeden pretekst do pomiatania mną. A może jednak chcą się ze mną zakumplować?… o co może im chodzić. Szedł tak zamyślony, ze spuszczoną głową, aż pod swoimi nogami ujrzał krawężnik z charakterystyczna żółtą plamą po farbie. Uniósł głowę i ujrzał ciemny, pogrążony we śnie gmach szkoły. Przed wejściem widać było postacie. Dwie siedziały na murku w kapturach na głowie a trzecia krążyła obok nich kopiąc coś po ziemi. Podszedł do nich dziarskim krokiem:
-Siema! -rzucił najpewniej na ile pozwalały mu jego zdolności aktorskie.
Siema -odpowiedziały nierówno półgłosami postacie, po czym wyciągnęły rękę na przywitanie.
-To idziemy! Nie ma co tu siedzieć! -rzuciła jedna z nich po czym zeskoczyła z murku i szybkim krokiem zaczęła iść. Michał po głosie poznał że to Piotrek, który bardzo lubił być nazywany Piterem co przecież brzmiało o wiele bardziej zajebiście niż zwykłe polskie imię. Pozostała dwójka również zaczęła kierować się w stronę przedmieść więc i on ruszył za nimi.
Powietrze było chłodne i rześkie. Wiał leciutki jesienny wiatr. Czwórka chłopaków przedzierała się właśnie przez gąszcz pożółkłej wysokiej trawy. Na końcu łąki majaczył na tle nieba budynek fabryki. Czarne kontury budowli odcinały się od ciemnofioletowego rozgwieżdżonego nieboskłonu. Widać było ponure powybijane okna i częściowo zawalone kominy wyrastające z jednego z hangarów. Wszyscy czterej szli w milczeniu skupieni na wydeptywaniu coraz to gęstszego sitowia chwastów, wsłuchani w szelest własnych kroków. W końcu doszli do pordzewiałej bramy broniącej wstępu na plac przed fabryką. Piter bez pardonu ściągnął z wrót pordzewiały łańcuch i kopnął w jeden z metalowych prętów. Brama jakby odgrażając się zaskrzypiała przenikliwie i uchyliła się nieco.
Przestąpili przez nią. Szelest i szmery zastąpił zwykły odgłos kroków o betonową nawierzchnię. Michał rozejrzał się lekko zaniepokojony. Nie dało się ukryć że miejsce to wiało grozą. Na placu stały skrzynie i stare powyginane, metalowe beczki. Panowała absolutna cisza w której było coś przerażającego. Budynek był ogromny, zbudowany z czerwonej cegły i porośnięty mchem. Po lewo widać było ogromne magazyny i wychodzące z nich znajdujące się na ziemi wgłębienia w których kiedyś najpewniej leżały tory kolejowe. Zadarł głowę wysoko i spojrzał na skrajnie zdewastowane, zmurszałe mury; powybijane okna z fragmentami brudnych szyb tkwiącymi w nich; na ledwo dostrzegalny bluszcz oplatający ścianę budynku.
-Gdyby ten budynek potrafił mówić, powiedziałby: „Dobij mnie …”-pomyślał
Nagle usłyszał szept Lucasa: „-Stoi i się gapi. Co za muł.”
Opuścił głowę i ruszył w kierunku głównego wejścia mrucząc do towarzyszy: -Już idę! Już.
Wewnątrz gmachu panowała niemal całkowita ciemność. Jedynie światło księżyca oświetlało podłogę zaraz przy oknach.
-Jak my ty mamy coś zobaczyć? Ciemno jak w dupie u murzyna! –zagrzmiał głos Piotrka
-Nie bój żaby. Wiedziałem że będzie ciemno –odpowiedział Paweł po czym z dumą na twarzy wyjął z kieszeni spodni małą latarkę. Po chwili snop światła omiótł zakurzoną podłogę pełną tynku i śmieci.
-Dobra. Ja z Piterem idę na górę, a ty z Pablem rozejrzycie się po parterze. –oznajmił Lucas
-Trzymajcie! –krzyknął Pablo i wyciągnął z kieszeni drugą latarkę po czym rzucił ją Piotrkowi.
Dwójka z nich potruchtała na górę a Pablo podszedł do drzwi najbliższego pomieszczenia i rozejrzał się machając latarką.
-Ej! -skierował nagle snop światła na twarz Michała-idziesz?
-Idę! -odpowiedział Michał mrużąc oczy.
Podszedł do wejścia i spojrzał na pomieszczenie. Kiedyś było to prawdopodobnie jakiś sekretariat. Na środku znajdowało się biurko przełamane na pół. Dwie części biurka leżały symetrycznie względem siebie. Na ścianach widać było resztki tapety w kwiatki zachlapanej jakąś brązowawą cieczą. Na podłodze leżał obrazek w połamanej ramce na którym widniała szczęśliwa rodzina podczas pikniku pod drzewem. W miejscu jednej osoby ktoś przedziurawił płótno. Oprócz stert papierów urzędowych sprzed kilkudziesięciu lat nie było tam nic wartego uwagi.
Nagle poczuł uderzenie w tył głowy. Pojawił się świdrujący ból, w uszach zaczęło piszczeć, grunt uciekł mu spod nóg. Upadł na czworaka. Nie bardzo wiedział co się dookoła niego dzieje, usłyszał tylko krzyk:
-Nie zemdlał! Nie zemdlał!
Zaraz poczuł kolejne uderzenie i padł znieczulony na brudną ziemię.
Obudził go cios w policzek. Przez chwilę nie wiedział gdzie w ogóle jest, lecz zaraz przypomniało mu się co robił zanim zemdlał. Leżał teraz ze skrępowanymi kończynami i zakneblowanymi ustami pod wielkim oknem hali fabrycznej. Światło padające przez nie oświetlało dobrze sylwetki trójki stojących nad nim oprawców. O dziwo zdawali się w ogóle nie zwracać na niego uwagi, stali zapatrzeni gdzieś w punkt znajdujący się na drugim końcu hali. Michał podniósł głowę, powodując przy okazji potężny ból w potylicy. Nie było wątpliwości że wszyscy trzej zapatrzeni byli w drzwi z których dochodził cichy chrobot. Po chwili hałas ucichł i znów nastała ta przerażająca cisza. Cisza straszniejsza od ścieżek dźwiękowych z najlepszych horrorów. Jednakże już po chwili całą salę wypełnił donośny śpiew. Melodyjny głos bez krzty fałszu potoczył się echem po pomieszczeniu. Zza drzwi wyszedł ów „muzyk” nie przestając śpiewać.
-Na głowie pełno ma ranek
W ręku czerwony widelczyk
A za nią zdycha baranek
A nad nią fruwa wisielczyk.
Postać weszła w światło padające przez okno. Na głowie miała lniany worek z otworami na oczy, a miejscu ust miała szerokie, zaszyte rozcięcie wyglądające jak makabryczny uśmiech. Zmierzyła Michała wzrokiem i patrząc mu prosto w oczy powiedziała:
-Tak, wiem. To było żałosne. Wymyśliłem na poczekaniu.
Tajemniczy gość chwycił swoją maskę i rozerwał szwy na ustach. Wyjął paczkę papierosów, wsadził jednego do ust i podpalił. Zaciągnął się i wypuścił dym przyglądając mu się pod światło.
-Chociaż ty w kwestii bycia żałosnym niewiele masz do powiedzenia. Paradoksalnie, w tej materii najmniej mają do gadania osoby najbardziej z nią obyte. -powiedział patrząc przez okno.
Michał spojrzał na Pablo Lucasa i Pitera. Ich miny mówiły że co najmniej nie do końca rozumieją o co chodzi.
Po chwili nieznajomy obrócił się raptownie, potoczył wzrokiem po obecnych osobach.
-W sumie po co ja to noszę?
Szybkim ruchem ręki ściągnął z głowy maskę. Był to chłopak o krótkich ciemnych włosach i małych brzydkich oczach. Michał kojarzył go ze szkoły, jednakże nie znał jego imienia.
Młodzieniec zaciągnął się po raz ostatni po czym kucnął i zgasił papierosa na twarzy skrępowanego chłopca. Michał syknął z bólu.
-Na jaką bajeczkę go tu zwabiliście? –zapytał wstając i otrzepując się z kurzu.
-Że tu są rzeczy do zakoszenia. Frajer jebany, myślał że po tylu latach jeszcze będzie tu coś na handel.
-No cóż… -cmoknął tajemniczy oprawca- w sumie to po części się nie mylił. Widzicie tamte beczki stojące w rogu? Są wypełnione benzyną. Większość blatów do szycia znajdujących się w tej hali produkcyjnej wykonanych jest z lakierowanego drewna. Łapiecie już?
-Cholera- zawahał się Pablo- zamierzasz go tak po prostu zabić i wyjść? Nie to żebym się peniał, ale… psy i w ogóle…
-Och, nie lękaj się! Rzekł słodkim głosem nieznajomy- to łatwe, zobacz!
Kolejnym szybkim ruchem wyciągnął z kabury nóż. Michał jęknął przeraźliwie. Zacisnął powieki w oczekiwaniu na pchnięcie. Tysiące myśli kłebiły mu się teraz w głowie, dotarł do niego fakt że zaraz umrze. Jednak zamiast tego usłyszał rozdzierający wrzask. Otworzył oczy i ujrzał Pitera z bardzo głupim wyrazem twarzy i nożem tkwiącym po rękojeść w jego brzuchu. Zamarł on bez ruchu z rękami przy uchwycie wystającym mu z ciała, wpatrzony w niego wytrzeszczonymi oczyma. Strach sparaliżował go całkowicie.
-Nie umiesz wyjąć? Pomogę ci! –z uśmiechem rzekł morderca po czym chwycił nóż, pociągnął go do góry, w stronę żeber i z rozmachem wyciągnął z rozpłatanego tułowia. Kolejny wrzask odbił się echem od ścian. Piter z głuchym łoskotem upadł na podłogę zalewając ja krwią.
Pablo i Lucas stali z jeszcze głupszymi minami niż ich kolega przed chwilą
-Za… zabiłeś Pitera! –pisnął Lucas.
-Noż kurwa mać! –zniecierpliwił się zabójca- przecież on był głupszy niż ustawa przewiduje! Niewielka strata... No to co, panowie? Do dzieła! Jak już go tu dostarczyliście tak ładnie zapakowanego a ja zdjąłem przy nim maskę. Ruszcie się!
Po czym udał się żwawym krokiem w kierunku beczek. Dwójka pozostałych wyraźnie przerażona również udała się w kierunku pojemników znajdujących się za plecami związanego chłopaka. Michał próbował ich zobaczyć, jednakże ból głowy był tak silny iż nie był w stanie się obrócić. Usłyszał brzęk przewracanych beczek i strumień cieczy wylewającej się z nich. Poczuł straszne parcie na pęcherz. Dostał dreszczy. Zaczął ryczeć na całe gardło i wić się w rozpaczliwej agonii próbując oswobodzić się z więzów.
-Kocham ta robotę! –usłyszał rozbawiony głos za plecami.
Jeszcze tylko cichutki chrobot draski i po chwili całą halę wypełniło jasne światło. Rzucając się w panice i rycząc ile sił w płucach Michałowi udało się, mimo bólu rozsadzającego czaszkę przewrócić na drugi bok. Ujrzał trzy cienie znikające za drzwiami i płomień idący wraz ze strumieniem paliwa wzdłuż jednej ze ścian. Przestał się miotać. Opadł z sił. Na szczęście nie zapadła cisza. Płomienie trzaskały trawiąc pierwsze stoły.
Michał leżał bez ruchu patrząc na ogień. I w pewnym momencie po jego zakurzonym policzku spłynęła łza. Nie wiadomo czy była to łza rozpaczy, strachu czy może złości. Kilka minut później wyparowała pod wpływem temperatury.
I żyli długo i szczęśliwie w Weronie xD
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Ostatnio zmieniony przez Światłocień 2008-12-30, 17:56, w całości zmieniany 1 raz
Ojejku, Światłocień, co ja mam z Tobą począć... Szczerze mówiąc, nie takiego obrotu sprawy się spodziewałem. Sam już nie wiem, co mam myśleć o Twoim pisarstwie. Z jednej strony masz talent, z drugiej marnujesz go na opowiadanka pokroju horrorów dla młodzieży, które nie straszą, ale zaskakują... niestety nie tym, czym powinny. Jeżeli jednak piszesz to, co Ci w sercu/duszy/umyśle gra, to ok. Pisanie powinno być potrzebą, a nie wymuszonym kaprysem. Mnie się jednak wydaje, że sam nie wiesz, co z tym całym pisaniem zrobić. Chciałbyś być jednocześnie popowy jak Grochola (co nie jest żadną ujmą), straszny jak King, metafizyczny jak Gretkowska czy Tokarczuk i ironiczny jak Witkowski. Do tego jeszcze dochodzi ten czarny humor, a raczej jego przebłyski. We wszystkich tych sferach poruszasz się zwinnie, choć nie udaje Ci się uniknąć potknięć, całość zaś jest jak wielowarstwowy tort z masami o różnych smakach - jest po prostu mdłe, bez wyrazu, choć z momentami, dla których warto czytać całość:
Światłocień napisał/a:
-Na głowie pełno ma ranek
W ręku czerwony widelczyk
A za nią zdycha baranek
A nad nią fruwa wisielczyk.
Światłocień napisał/a:
-Tak, wiem. To było żałosne. Wymyśliłem na poczekaniu.
Światłocień napisał/a:
-Chociaż ty w kwestii bycia żałosnym niewiele masz do powiedzenia. Paradoksalnie, w tej materii najmniej mają do gadania osoby najbardziej z nią obyte. -powiedział patrząc przez okno.
Światłocień napisał/a:
-Noż kurwa mać! –zniecierpliwił się zabójca- przecież on był głupszy niż ustawa przewiduje!
Wydaje mi się, że musisz się na coś zdecydować. Pisanie o wszystkim i dla wszystkich zdecydowanie nie jest dla Ciebie (oczywiście, to moje zdanie). Wychodzi z tego bezkształtna papka, w której głębszego sensu nie uświadczysz. Najbardziej podoba mi się ta ironia... Ba, jestem nią zafascynowany! Gdy jej używasz, przeistaczasz się w nastolatka, który sra i szczy na wszystkich, pluje, mówi brzydkie wyrazy w miejscach publicznych i nie ustępuje starszym w tramwaju. A zapytany dlaczego tak robi, potrafi udzielić takiej odpowiedzi, że szczęka opada. Pisałem już, że ironia w Twoim wykonaniu jest świetna... I myślę, że pójście w tym kierunku byłoby dla Ciebie najlepsze...
Zwracając dodatkową uwagę na wiek Światłocienia, śmiem sądzić, że prawdziwa zabawa konwencją dopiero się dla niego zaczyna. Próbuj wszystkiego, aby na koniec rozsądzić, który styl leży Ci najlepiej. Drugą sprawą jest stałość pisania. Masz dopiero 15 lat i musisz sobie zdawać sprawę z tego, że znudzenie pisaniem może Cię dopaść niezwykle szybko, choć życzyłbym sobie, abyś szedł w tym kierunku przez cały okres dojrzewania. Pod względem merytorycznym także mam z Tobą problem. Wynika to zapewne z faktu, że nie jesteś jeszcze do końca ukształtowany, stoisz na początku długiej i żmudnej drogi, a twoje spostrzeżenia, choć bystre jak na swój wiek, nie nadają się jeszcze do pisania dłuższych form, aniżeli to, co zamieszczasz na łamach forum. Póki co traktuję Cię jako hobbystę, ale za kilka lat, kto wie, kto wie. Czytaj, czytaj, czytaj i jeszcze więcej pisz. Ja zaś będę podpatrywał twe wyczyny, i oczekiwał, aż dojrzejesz do prawdziwego pisania. Hawk!
_________________
Ostatnio zmieniony przez Carmash 2009-01-05, 09:43, w całości zmieniany 1 raz
No właśnie! Wydaje mi się, że dobrze Ci zrobi zapoznanie się, oczywiście wyrywkowo, z całą literaturą współczesną, zarówno polską, jak i światową. Nie polecę Ci jednak jakichś konkretnych pozycji, bo posądzono by mnie o demoralizację młodzieży
Chodzi o to, żebyś zobaczył, jak wygląda warsztat pisarski, bo niekoniecznie książki uznane za dobre muszą Ci się spodobać. Zobaczyłbyś, jakie środki stosują pisarze i pisarki, żeby osiągnąć zamierzony przez nich efekt. Polecam Ci też gorąco zakup jakiegoś zestawu słowników, z których mógłbyś korzystać w razie jakichkolwiek wątpliwości. Z drugiej strony, wierz mi, czytałem pracę doktorską, w której było tyle błędów stylistycznych, że głowa mała. Twoje błędy to przy tym pestka, biorąc pod uwagę to, że podszedłeś do tego problemu dość poważnie i widać tego efekty. Póki co, masz prawo do pomyłek, bo to dopiero początki, a te bywają trudne.
Ja mam nadzieję, że pisanie Ci się nie znudzi... Masz potencjał i fajnie byłoby zobaczyć, co z Ciebie wyrośnie...
Jeżeli jednak piszesz to, co Ci w sercu/duszy/umyśle gra, to ok.
Ototototo! Ujmę to tak: w moim wieku mało kto nie ma problemow ze sobą. Młodzież radzi sobie z nimi różnie. Jedni zakładają mroczne pasiaste ciuchy z Croppa, zaczesują grzywę i śmieszą wszystkich swoimi lamentami że nikt ich nie rozumie i że wszyscy naokoło są tacy nieczuli. Drudzy tworzą: muzykę, rysunek, fotografię czy literaturę.
Mnie bardziej pasuje ta druga grupa XP
Co do uwag na temat tekstu to powiem tyle: Ironia? Uwielbiam! xD Zarówno w życiu codziennym jak i gdziekolwiek indziej. Postaram się skupic na niej w następnym opku skoro tak fajnie mi wychodzi :grin2:
EDIT
Nowe opowiadanie:
Pan Jack. Bardzo poważny przedsiębiorca. Pracował ciężko w swojej firmie. Był naprawdę zapracowanym człowiekiem. Człowiekiem pełnego sukcesu. Zarabiał krocie, nie musiał martwić się o swoją przyszłość. Mógł bez przeszkód i jakichkolwiek obaw zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić potomka. Te dwie pierwsze rzeczy Jack nawet uczynił. Ale nie chciał potomka – był zbyt zapracowany i zbyt szczęśliwy ze swojego sukcesu zawodowego by fundować sobie kulę u nogi w postaci małej, rozwrzeszczanej gęby do wyżywienia. Jack nie posiadał nawet stałej partnerki. Uważał to za skrajną głupotę – troszczyć się i udawać że jest się zainteresowanym tylko tą jedną wybraną, która przecież tak naprawdę nudzi się już po trzecim bzykaniu. Zawsze otaczało go wystarczająco duże grono kobiet chętnych na choć odrobinkę jego majątku. Układ był więc prosty – spędzały one z Jackiem jeden wieczór czując się jak królowe, jedną noc czując się jak ostatnie dziwki, a później były już wolne. Mogły szukać szczęścia gdzie indziej.
Jack był prawdziwym, szczęśliwym człowiekiem sukcesu.
Pewnego dnia wyszedł on ze swojego gustownego wyposażonego biura po bułkę słodką. Zwykłą bułkę z normalnej cukierni, taką którą jedzą nawet mężczyźni żonaci, z trójką dzieci zarabiający poniżej średniej krajowej. Nie miał ochoty czuć się ważny, chciał czuć się najedzony. Kupił bułkę, wyszedł ze sklepu. Piękny błękitny biurowiec, w którym pracował, znajdował się zaraz naprzeciwko malutkiej budki z której przed chwilą wyszedł – oddzielała je od siebie tylko ulica.
Tylko ulica.
Jack nie zauważył nawet samochodu jadącego w jego stronę z prędkością 123 km/h. Było to Audi, o wiele gorsze od jego Lamborghini. Jego moc nie umywała się nawet do tego co skrywał pod swoją maską potwór należący do Jacka. Niemniej jednak, gdy uderzyło ono w zwykłe, ludzkie ciało ubrane w markowy garnitur okazało się iż drzemało w nim aż nadto mocy by w jednej chwili zniszczyć żywot warty więcej niż niejedna cała rodzina. Słodka bułeczka w szeleszczącej folii wzbiła się wysoko w górę i opadała w krzaki znajdujące się przy następnym skrzyżowaniu. Podobnie stało się z ciałem Jacka. Niczym szmaciana lalka rzucona przez rozwścieczone dziecko wzniosło się w powietrze i z impetem padło na asfalt, kilkanaście metrów od miejsca uderzenia. Potoczyło się po jezdni zostawiając długą smugę krwi.
W chwili potrącenia Jack poczuł niewyobrażalny ból w cały ciele. Czuł że unosi się w powietrzu. Ale to nie był miły lot, taki jak, na przykład, w snach. Błędnik już dawno przestał podpowiadać gdzie jest góra a gdzie dół. Upadkowi na asfalt towarzyszyła kolejna eksplozja bólu. Jack potoczył się, niszcząc doszczętnie swoje drogie odzienie. Lecz to go teraz nie obchodziło. Wiedział że po tak potężnym uderzeniu coś złego musiało się stać z jego ciałem. Było wielce prawdopodobne że właśnie umiera. Być może nawet już umarł i to tylko ostatnie sekundy świadomości, o których tyle się naczytał w pismach popularnonaukowych, pozwalały mu jeszcze na rozważania. Gdy już ostatni raz przekoziołkował po jezdni i zastygł w bezruchu, po chwili otępienia, spróbował poruszyć palcem u prawej dłoni. Bezskutecznie. Z palcami u obu nóg to samo. Lewa ręka bolała go tak bardzo że bał się napiąć w niej choć jeden mięsień. Kark również odmówił posłuszeństwa.
- Paraliż. Całkowity – powiedział sobie w myślach Jack, gdyż szeptać również nie mógł.
Upadł na wznak i patrzył teraz szeroko otwartymi oczyma na niebo nad nim. Było piękne, błękitne, a na samym środku jego pola widzenia przesuwał się leniwie mały, puchaty obłoczek.
-Kurwa! – pomyślał – Leżę sparaliżowany, ze zrujnowaną karierą zawodową i bez żadnych perspektyw na dalsze życie, a ta pierdolona chmurka jakby nigdy nic dryfuje sobie wesoło po niebieściutkim nieboskłonie.
Usłyszał szum ludzkich głosów dookoła. Nasilał się. Słyszał ludzkie kroki. Stukanie damskich obcasów i płaskich podeszw w męskich butach. Już po chwili nachylało się nad nim kilkanaście osób. Jeden z przechodniów kucnął i przyłożył mu dwa palce do szyi. Jack poczuł zimne, chropowate opuszki.
- Mój Boże! Co teraz? Co się będzie dalej ze mną działo?! – rozmyślał gorączkowo.
Z narastającej histerii wyrwał go głos mężczyzny, który przed chwilą sprawdził mu tętno:
-Nie żyje.
Zdębiał. (Choć może nie jest no najtrafniejsze określenie, biorąc po uwagę to że i tak już nie mógł się ruszać. Niemniej wyrok przechodnia bardzo go zdziwił.) Jak to nie żyje? Chciał krzyknąć, dać jakąś oznakę życia, lecz nie mógł nawet przewrócić oczami. Przerażony słuchał tylko głosów naokoło:
-Nie miał facet szans. Jak to auto rąbnęło, to odleciał, jakby kartonowe pudło potrąciło.
-Elegancko ubrany. Chyba jakiś biznesmen.
-Szkoda faceta. Całkiem młody.
-I przejdź tu, cholera, człowieku przez ulicę. Rozjedzie cię taki niezrównoważony psychicznie, nie będziesz nawet wiedział kiedy. Nawet się nie zatrzymał.
-Widział ktoś rejestrację? Przecież to jest zwykłe morderstwo.
-Trzeba wezwać karetkę.
-Karetka – pomyślał Jack – oni coś zrobią. Może nawet jakimś cudem odzyskam sprawność. Może to tylko przejściowe.
Przybyły na miejsce zdarzenia sanitariusz sprawdził tętno na nadgarstku, na szyi, zaświecił latarką w oczy po czym wstał i oznajmił sucho:
-Zgon.
Otrzepał rękaw i zwrócił się do tłumu:
-Ktoś znał ów świętej pamięci pana?
Po tłumie potoczył się nerwowy szmer. Jack nie usłyszał żadnych konkretnych odpowiedzi, domyślał się że ludzie pokręcili głowami.
- Ale zaraz! – ocknął się – jak to zgon? Jak to świętej pamięci? Ja przecież jeszcze żyję do kurwy nędzy! Co jest?!
Poczuł szarpnięcie w okolicy klatki piersiowej. Widział ramię sanitariusza odziane we wściekło pomarańczowy rękaw. Po chwili dzierżyło ono jego dowód osobisty.
-Mamy dokumenty. Teraz już pójdzie z górki.
Naokoło panował harmider złożony z kilkunastu rozmów, Jack usłyszał uniesiony głos medyka:
-Proszę państwa! Trochę szacunku dla zmarłego! Proszę się rozejść!
Hałas stopniowo ucichł.
-Ludzie wprost uwielbiają patrzeć na ludzką tragedię. To jest, kurwa, fascynujące! – mruknął pod nosem lekarz sądząc że nikt go nie słyszy.
Jack najchętniej rozejrzałby się dookoła rozbieganymi oczami, dając upust swojej dezorientacji i panice, nie mógł jednak tego uczynić. Wpatrywał się więc intensywnie w błękit nieba. Tak intensywnie jak tylko potrafił. Zdążył jeszcze zauważyć że przeklęty obłok znikł zanim nachylił się nad nim medyk. Rysy twarzy miał łagodne a z jego ust i oczu bił dziwny, kojący spokój.
-Pokój twojej duszy, Jacku Cradberry – powiedział półgłosem, po czym palcami delikatnie opuścił powieki Jacka. Wszystko spowiła czerń. Nie było już widać nieba, ani sanitariusza.
Jack nie miał pojęcia co się w ogóle dzieje. Choć jego ciało spoczywało spokojnie, bez ruchu, jego umysł miotał się rozpaczliwie, usiłując znaleźć jakiekolwiek racjonalne wyjaśnienie dla całej zaistniałej sytuacji.
-Być może to śmierć kliniczna. Zawiozą mnie teraz do szpitala i na kilkanaście lat podłączą do kroplówki. Oby znalazł się jakiś niemoralny sukinsyn, który będzie chciał mnie odłączyć!
Podczas nerwowych rozważań docierały do Jacka urywki tego, co się dookoła niego dzieje. Słyszał odgłosy tętniącego życiem miasta. Usłyszał także przyjazd policji. Funkcjonariusz wdał się w rozmowę z pracownikami pogotowia, jej urywki przetaczały się swobodnie przez świadomość Jacka. Jednakże spośród gąszczu nieistotnej paplaniny jedno zdanie uderzyło Jacka mocno i dobitnie. Usłyszał je wyraźnie:
-No to dzwonimy po przewóz do kostnicy.
Przestał myśleć. Na moment umarł. Jego umysł wyłączył się na kilka sekund. Po upływie chwili, powoli wrócił do pracy, przeanalizował i przyjął do informacji zdanie które właśnie usłyszał.
Wybuchła w nim tak gwałtowna i potężna histeria, że zdawało się iż sama siła woli wystarczy by ciało Jacka momentalnie wstało z ziemi, wykonując efektowną „sprężynkę” i pobiegło sprintem z powrotem do pracy. Skotłowana, bezkształtna masa myśli kłębiła się gdzieś wewnątrz Jacka. Czuł po prostu strach i przerażenie, największe z jakimi przyszło mu się kiedykolwiek zetknąć. Gdy wieziono go do kostnicy jego jaźń przeżywała niewyobrażalne mentalne katusze.
Momentalne uczucie chłodu, dźwięk suwanej szuflady i trzaśnięcie metalowych drzwi. Jack leżał właśnie w skrytce na zwłoki w którejś z miejskich kostnic. Przez kilka godzin dręczył go nawał chaotycznych myśli. Zwyczajnie nie pojmował co tu się dzieje. Lecz po dłuższym czasie leżenia w ciemnościach, ciszy i w bezruchu jego umysł uspokoił się. Analizował teraz w miarę spokojnie najbardziej abstrakcyjne warianty, tłumaczące zaistniałą sytuację:
- Być może tak właśnie wygląda śmierć. Każdy przeżywa to co ja. Pytanie tylko - ile będzie to trwać? Dopóki moje ciało nie ulegnie rozkładowi? Jeśli tak, to co z ludźmi których ciała są rozrywane na strzępy...
A może to piekło. Rodzaj kary za przewinienia. Za to że nie chodziłem do kościółka i nie szanowałem mojego umiłowanego w dupę bliźniego jestem, kurwa, uwięziony w martwym ciele.
Powoli oswajał się z sytuacją w której się znajdował. Był zwolennikiem teorii że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Literalnie wszystkiego. Wraz z upływem czasu coraz bardziej dawała o sobie znać nuda. Leżał odcięty od bodźców zewnętrznych, przez kilka dni, modląc się do bliżej nieokreślonej siły wyższej by nie pozwoliła mu ona zbyt długo cierpieć. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę że od momentu wypadku jego klatka piersiowa nie porusza się pod wpływem oddechu i że, choć odczuwa dotkliwie zimno, nie ginie z wychłodzenia. To nie mógł być stan znany doczesnej nauce. To było coś o czym chyba nawet filozofowie nie śnili. Wyrafinowana katusza - zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią. Przypomniał sobie jak czytał o żelaznej dziewicy – średniowiecznym narzędziu tortur w którym ludzie uwięzieni przez kilka dni z poprzebijanymi oczami, genitaliami i narządami wewnętrznymi konali w niewyobrażalnych mękach. Nieśmiało przyrównywał swoją sytuację do losu nieszczęsnych ofiar owego narzędzia.
W końcu usłyszał upragniony zgrzyt otwieranych drzwiczek i poczuł lekkie szarpnięcie pod wpływem wysunięcia go z głębi skrytki.
-No to co? – usłyszał zaraz nad sobą męski głos – chlapu chlapu pod prysznicem, ciach w garniaczek i lecimy na pogrzeb!
- Ładnych pojebów oni tutaj zatrudniają – pomyślał Jack – ale czego się spodziewać po ludziach opiekujących się truchłami.
Po kilku godzinach Jack leżał już na miękkim posłaniu wewnątrz trumny. Poczuł charakterystyczny zapach – wiedział że znajduje się w kościele. Przez kilka dni spędzonych w kostnicy wszystkie zmysły Jacka wyostrzyły się. Wiedział że na jego pogrzeb przyszło tylko kilka osób i to zapewne tylko z grzeczności.
Jack zerwał wszelkie kontakty z rodziną, własnej nie założył a i przyjaciół prawdziwych nie miał. Jego znajomości ograniczały się do pracowników w jego firmie nienawidzących go ze szczerego serca, partnerów biznesowych którzy po wszystkich uprzejmościach, uśmiechach i business lunchach zawsze odwracali się plecami i zostawiali na lodzie. Zdał sobie smutną sprawę że wszystkie majątki świata mógł sobie teraz wsadzić głęboko w dupę. Choćby leżał w diamentowej trumnie na środku bazyliki Świętego Piotra nie zmieniało to faktu że był sam. Całkiem sam. Nikt go nie wspominał. Nikt nie płakał na myśl, że go już nie ma. Po raz pierwszy w życiu i śmierci zaczął żałować że brak mu bliskiej osoby. Poczuł smutek tak głęboki, że, gdyby jego ciało żyło, po policzkach zapewne spłynęłyby łzy.
- Trochę nie w porę mi się system wartości zmienił – pomyślał rozżalony Jack gdy ksiądz recytował kazanie.
Zamknięto wieko trumny, wyniesiono ją z Kościoła przy wtórze organów. Jack posmutniał od momentu mszy. Na cmentarzu zdawało mu się że nad jego trumną stoją tylko ksiądz i grupka grabarzy.
- Jak Scrooge w „Wigilijnej Opowieści” – pomyślał Jack – że też do mnie nie przyszły na czas pieprzone duchy świąt.
Wtem poczuł mocny wstrząs. Po chwili coś zabębniło o wieko trumny. Stukot powtórzył się. I jeszcze raz. Dopiero po chwili Jack skojarzył, że to piach zasypujący jego mogiłę.
Cmentarz – z naukowego punktu widzenia miejsce jak każde inne, z ogromną ilością resztek organicznych kilka metrów pod powierzchnią ziemi. Brak tam życia, wyłącznie rozkładające się mięso takie jak na przykład spleśniały bekon w lodówce podrzędnej restauracji. Czy na całej nekropolii znajdował się choć jeszcze jeden podobny mu przypadek – tego Jack nie wiedział. Leżał on teraz, już całkowicie odcięty od wszelkich bodźców zewnętrznych głęboko pod ziemią. Koszmar, jaki przeżywał w kostnicy, powrócił. Jack nudził się niewyobrażalnie, nieznośna bezczynność męczyła niczym żelazne ostrze wbite w oko. Do wnętrza trumny wdarły się robale. Jack czuł jak chodzą po nim szukając dogodnego miejsca do żerowania i założenia gniazda.
Wreszcie po upływie kilkunastu lat lub kilku miesięcy (Jack już dawno stracił rachubę czasu) jego zmysły, pozostające w uśpieniu, zniknęły. Nie czuł już nic, nie widział nic, nie słyszał nic. A życie, byt, pozbawiony jakichkolwiek bodźców zewnętrznych przestaje istnieć. Jack nie czuł konkretnego momentu swojej śmierci. Najpierw kompletnie zwariował: przestał rozumować racjonalnie, cała jego pamięć, wspomnienia i myśli zlały się w jedną, nieczytelną całość. Później świadomość Jacka bardzo powoli, rozpływała się, nikła w nicości. Nie był to konkretny moment. Powoli i bardzo boleśnie Jack nikł, aż w końcu, w pewnym bliżej nieokreślonym momencie, najzwyczajniej przestał istnieć.
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Ja kcę coś powiedzieć! Ja! Ja! No, już myślałem, że się nie doczekam czegoś nowego od Ciebie...
Światło, zaskoczyłeś mnie niesamowicie! Zacznijmy więc od początku i spokojnie, by nie ulegać emocjom, które się we mnie jeszcze kotłują...
Świetnie oddałeś tok rozumowania głównego bohatera, który nawet "po śmierci" nie przestaje myśleć w taki sposób, w jaki myślał za życia - bezrefleksyjnie i płytko. Śmierć nie jest dla niego czymś metafizycznym, ale czymś, co przeszkodziło mu w prowadzeniu takiego życia, jakie prowadził do momentu wypadku. Świetny konstrukt głównego bohatera, niewykorzystany w pełni, ale w tym przypadku ciężko byłoby wykreować psychologiczne niuanse, jeśli wziąć pod uwagę formę opowiadania. Udało Ci się jednak uniknąć "nawrócenia" głównego bohatera. I chwała Ci za to! Nie płacze, że na pogrzebie są wytypowani przez firmę jego współpracownicy, którzy pewnie wcześniej ciągnęli losu, któremu/której z nich przypadnie wątpliwy zaszczyt uczestniczenia w pochówku. Nawet leżąc w trumnie ma wszystko i wszystkich w dalekim poważaniu...
No! Pojawiła się ironia i to w jakim wydaniu! Pozwólcie, że przytoczę kilka tekstów, które mnie zabiły:
Światłocień napisał/a:
Cmentarz – z naukowego punktu widzenia miejsce jak każde inne, z ogromną ilością resztek organicznych kilka metrów pod powierzchnią ziemi. Brak tam życia, wyłącznie rozkładające się mięso takie jak na przykład spleśniały bekon w lodówce podrzędnej restauracji.
Tekst-mistrzostwo! Porównanie ciał na cmentarzu do bekonu - przednie! :sweet:
Światłocień napisał/a:
- Ładnych pojebów oni tutaj zatrudniają – pomyślał Jack – ale czego się spodziewać po ludziach opiekujących się truchłami.
Mówić takie rzeczy w obliczu własnej śmierci?! Kiedy samemu jest się truchłem?! <facepalm>
Światłocień napisał/a:
Zwykłą bułkę z normalnej cukierni, taką którą jedzą nawet mężczyźni żonaci, z trójką dzieci zarabiający poniżej średniej krajowej.
:sweet:
Bardzo spodobała mi się konstrukcja opowiadania. Krótko, zwięźle, mocno i na temat. Nie ma dłużyzn, nadmiernej egzaltacji, pieprzenia kotka za pomocą młotka i innych pierdół. Jest szybko, niespokojnie, nerwowo i, przede wszystkim, ciekawie. Uniknąłeś rozkmin na temat konsumpcjonizmu, wyścigu szczurów i innych takich, od których obecnie aż roi się w różnego rodzaju książkach. Przede wszystkim zaś widać, że warsztatowo jesteś coraz lepszy, tematycznie zaczynasz się powoli klarować (i to jeszcze w taki sposób, który lubię).
Pochwaliłem Cię, czas więc na krytykę... Stylistycznie zrobiłeś olbrzymi krok naprzód! Dopatrzyłem się kilku mało znaczących błędów... Koniec krytyki.
Ocena końcowa: 4,5/6
Szczerze, to dałbym Ci 5,5, ale jeszcze uderzyłaby Ci woda sodowa do mózgu... Naprawdę, Światło, opowiadanie niesamowite! Czekam na więcej!
Światłocień, Twoje dotychczasowe opowiadania były dla mnie raczej neutralne; w większości stylistycznie poprawne, dobre jak na "pisarza" w Twoim wieku (swoją drogą, nawet patrząc na poziom najsłabszego, większość Twoich rówieśników nie byłaby i myślę, że nawet za 2,3 lata nie będzie w stanie napisać pracy tak dobrej), jednak brak było im tego "czegoś", co sprawia, że czytelnik wsiąka w nie jak w bagno, w pozytywnym znaczeniu, oczywiście.
Nie wiem, jak w tak krótkim czasie udało Ci się zrobić tak ogromny postęp i muszę powiedzieć, że wbiło mnie w fotel. A wbiło mnie dlatego, że przeskoczyłeś tym jednym opowiadaniem wielu dorosłych, zawodowych pisarzy, jakich w swoim życiu dane mi było "poznać". Opisy, jak np. ten o bułce słodkiej, który notabene wypunktował Doxepine (ha, ja też zwróciłam na niego szczególną uwagę, coś więc musi w sobie mieć) są po prostu rewelacyjne. Przemyślenia protagonisty, postaci od początku do końca próżnej i płytkiej, również. Sprawnie udało Ci się wpleść przekleństwa, nie jest ich ani za mało, ani za dużo, nic nie jest sztuczne ani drewniane, co się zdarzało w poprzednich opowiadaniach. Czytając, krzyżowałam tylko palce, by opowiadanie udało Ci się dokończyć w tak dobrym stylu, jakim było pisane każde poprzednie zdanie. Nie zawiodłam się. Ostatnie dwie linijki były miodem na i tak obficie uraczoną już duszę czytelnika. Poza pięknym językiem, zakończenie zaskoczyło mnie samym sobą, mianowicie, spodziewałam się pójścia po najcieńszej linii oporu, czyli "cudownego wybudzenia" (coś mi podpowiadało, że mocno inspirowałeś się pewnym opowiadaniem Kinga)- a tu psikus. Jedynym minusem jest kilka błędów stylistycznych, które i tak nikną w ogromie tego, co udało Ci się stworzyć.
Masz mój ogromny szacunek i wierzę, że kiedyś, jako podstarzała pani nauczyciel ( xD ) będę w wolnym czasie czytywać Twoje książki.
Z literaturą jestem za pan brat, średnio tygodniowo czytam dwie książki, mam ogromny zasób słów, jestem prawie 10 lat starsza od Ciebie... i wiesz co? Nie potrafiła bym napisać czegoś tak dobrego, po prostu nie. Jedyne, co mi pozostaje więc, to ocenić Cię okiem czytelnika i pogratulować.
No cóż... Też jestem bardzo zaskoczony jakością tego tekstu ;]
Pierwsze opowiadanko jakie zamieściłeś na tym forum wywarło na mnie niezłe wrażenie, niestety każde następne było gorsze od poprzedniego. Już zwątpiłem, że potrafisz jeszcze napisać coś co mnie naprawdę zainteresuje, a tu proszę.
Właściwie poprzednicy wypunktowali już wszystkie zalety, mi pozostaje się pod tym podpisać.
Dodam tylko, że potrafisz świetnie operować skojarzeniami, co widać poprzez ciekawe porównania. Szacun za sam pomysł i jeszcze większy za realizację. Właśnie takie teksty chcę czytać.
Obyś tylko nie obrósł w piórka i nie spoczął na laurach ;]
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
Wena poszla ostatnio w cholerę. W ogóle nie mam pomysłów. Wczoraj wróciła... mam nadzieję że nie na chwilę.
Urodziłem się w przeciętnej amerykańskiej rodzinie. Byłem dzieckiem jak każde inne. Jak każdy chłopiec bawiłem się z rówieśnikami, budowałem domki na drzewie, ganiałem za piłką, uczestniczyłem w bitwach o krzaki i w zabawach w chowanego. Wszystko wydawało mi się wtedy takie oczywiste i normalne. Pewnego pięknego majowego dnia, gdy miałem osiem lat rodzice wsadzili mnie do samochodu oznajmiając: „jedziemy do pana doktora”. Do dziś pamiętam ten beztroski wyraz twarzy mojej mamy, tak cudownie mylący. W klinice wszystko były idealnie białe, sterylne i takie niesamowite. Pan doktor przyjął mnie do gabinetu a następnie zaczął wykonywać mnóstwo skomplikowanych zabiegów: sprawdzał kolor moich włosów, oczu i skóry a następnie, za pomocą mnóstwa śmiesznych przyrządów, mierzył dosłownie każdy milimetr mojej twarzy. Śmiałem się, gdy rozmaite pędzelki i metalowe pręciki łaskotały mnie po nosie i policzkach. W końcu wielki czerwony laser przejechał wzdłuż mojej twarzy i lekarz oznajmił, że to już koniec badania. Chwilę później na wielkim, fascynującym monitorze umieszonym na jednej ze ścian gabinetu ujrzałem swoje zdjęcie: zwykłego dziecka z idealnie przyciętymi ciemnobrązowymi włoskami i piwnymi oczyma. Obok ukazały się zdjęcia jakiś zupełnie nieznanych mi osób. Mimo że niektórzy nosili okulary, inni brody a jeszcze inni wąsy to ich wszystkich łączyło jakieś tajemnicze podobieństwo. Gdy już oderwałem wzrok od ekranu i spojrzałem za siebie, ujrzałem płaczącą mamę w objęciach taty i lekarza, który ze spuszczoną głową szepcze ciche „bardzo mi przykro”. Nie miałem wtedy najmniejszego pojęcia, co się dookoła mnie dzieje.
Kilka miesięcy później po raz pierwszy poszedłem do szkoły. Jest to okres, kiedy dziecko zaczyna na własną rękę szukać prawdy tajonej przez rodziców. Dowiaduje się skąd się biorą dzieci, przeżywa traumę po obaleniu mitu Świętego Mikołaja, a także zaczyna zauważać różnicę pomiędzy nim a rówieśnikami – budzi się w nim to cholerne nazistowskie ścierwo zakorzenione głęboko wewnątrz każdego z nas. Wtedy to właśnie dotarł do mnie jeden z najboleśniejszych faktów w całym moim życiu – zrozumiałem sens owej majowej wizyty u doktora.
Skończyłem podstawówkę, zdałem do liceum. Codziennie przemierzałem tą samą trasę z domu do szkoły. Szedłem wzdłuż metalowego ogrodzenia zerkając na odpychającą, szarą rzekę płynącą zaraz za nim. Co jakiś czas patrzyłem spode łba na wysokich blondynów, którzy w garniturach i z niezbywalnym uśmieszkiem ni to radości ni to pogardy kroczyli dumnie przed siebie mijając mnie na chodniku.
Zawsze siadałem na schodach przed szkołą razem z moim przyjacielem Bennym: Benny był z wyglądu podobny do mnie, obydwaj zostaliśmy w końcu zakwalifikowani do tej samej grupy: osobowość o szczęściu w podejmowanych przedsięwzięciach, przejawiająca skłonności do rebelii i anarchii. Największą różnicą miedzy nami były oczy: moje były ciemne i jakby bez wyrazu, podczas gdy oczy Benny’ego promieniały intensywną, głęboką zielenią. Jemu przynajmniej niepisane było odejść przedwcześnie.
Pamiętam jak pewnego razu siedzieliśmy na schodach i gadaliśmy o jakiś bzdurach, gdy nagle ujrzałem dziewczynę zmierzającą do pawilonu dla najlepszych. Była wysoka, miała długie blond włosy i przepiękne zielone oczy. Mały, zgrabny, lekko zadarty nos wskazywał na dużą błyskotliwość. Do dziś nie jestem pewien czy to była miłość od pierwszego wejrzenia, po prostu nagle wszystko zniknęło i w próżni utworzonej przez mój umysł istniałem tylko ja i ona. Szturchnięcie sprowadziło mnie brutalnie na ziemię:
- Te! Wytrzyj ślinę. Widzisz jej kolor włosów?
-Zamknij się. Po prostu stul ryj! – Wycedziłem, starając się opanować chęć zniszczenia czegoś w swoim otoczeniu.
Jako dobry kolega, Benny umilkł.
Raz na przykład, ot tak dla żartu, założyłem maskę. Po prostu wyciąłem w papierowej torbie na zakupy dwa otwory i z szerokim uśmiechem ukrytym pod makulaturą wyszedłem na ulicę. Nie zapomnę tych przerażonych spojrzeń ludzi. Najbardziej spanikowane były oczywiście te tchórzliwe, jasnowłose, blade ścierwa. Przeszedłem dwie przecznice i zanim zdążyłem w pełni nasycić się konsternacją innych ludzi zostałem zatrzymany przez policję. Czym prędzej zerwano mi torbę z głowy i odwieziono do domu. Jako że byłem jeszcze niepełnoletni to grzywnę za „ukrywanie swojej przynależności” zapłacili moi rodzice. Ale nie wrzeszczeli na mnie. Byli wyrozumiali i nigdy nie krzyczeli za podobne ekscesy. Ograniczali się jedynie do spokojnego tłumaczenia, że ja sam jeden nic nie zmienię, że nie da się z tym nic zrobić.
W końcu nie wytrzymałem. Zabiłem człowieka i to w dodatku przedstawiciela najlepszej grupy. On był tak cholernie głupi i bezduszny. Krzywdził ludzi. Nie miałem wyboru. Po prostu podszedłem do niego na ulicy i wbiłem mu nóż między żebra. Zdążył jeszcze opluć mnie swoją szlachetną krwią, po czym jak worek cegieł upadł na chodnik. Może jemu też była pisana przedwczesna śmierć – tak głęboko w jego rysy twarzy nie wnikałem. Policjanci pojawili się natychmiast. Ścigali mnie na piechotę. Wbiegłem w jakiś ciemny zaułek i gdy już zacząłem karmić się złudzeniami o udanej ucieczce poczułem potężny ból w prawej nodze. Upadłem z rozmachem na brudną, asfaltową nawierzchnię.
I tak sobie tu właśnie umieram. Leżę z przestrzeloną prawą nogą i słyszę tupot nadchodzących, uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy. Właśnie zdałem sobie sprawę, że już nawet całe życie przeleciało mi przed oczami. Zaraz, ile to ja mam lat? Dwadzieścia? Zgon na podstawie kształtu podbródka, koloru oczu i ich rozstawu wyliczono mi w przybliżeniu na dwadzieścia dwa. Czyli to jednak prawda. To jak wyglądam decyduje, kim jestem i co mnie czeka.
Nie. Ja nadal w to nie wierzę. To czysty zbieg okoliczności.
_________________
Jeden z najśmiejszniejszych dzieciaków neo na tym forum napisał/a:
i na podłodze była krew. a pod krwiom leżał list. otworzyłem go a z niego wylała sie krew...
Światło! Brak mi słów! Zostajesz w tej właśnie chwili okrzyknięty przeze mnie nadzieją polskiej literatury współczesnej! Chylę czoła przed tym, co napisałeś! Pozwól, że jeszcze trochę się pozachwycam, że wydam z siebie kilka ochów i achów. Opowiadanie przednie, przenikliwość Twojego pióra zaskakuje nie tylko ze względu na oczywistości zawarte w tekście, ale przede wszystkim dlatego, że masz 15 lat. Wierz mi, niejeden zawodowy pisarz powinien brać u Ciebie korepetycje.
Ale żeby nie było, o błędach również będzie w tym odcinku. Stylistyka z każdym Twoim opowiadaniem jest coraz lepsza. Malutkie błędy pojawiają się tu i ówdzie, ale absolutnie nie są czymś, co drażni lub rzuca się w oczy.
Ech, na koniec najtrudniejsza kwestia, a mianowicie temat... Narzekałbym, gdyby nie to, że buntowniczość i anarchia głównego bohatera to tylko przykrywka dla ciekawego przemyślenia - tak naprawdę nie mamy wpływu na to, co się stanie. Można nawet powiedzieć, że sami pchamy się w brudne łapska przeznaczenia... Bezsilność bohatera jest, przynajmniej dla mnie, tak dobitnie pokazana, że nie można tego nie zauważyć. On walczy, rzuca się, warczy i gryzie, ale co z tego... Wszystkie jego działania doprowadzają go w końcu do tego, co było mu przeznaczone już w wieku 8 lat. Zastanawiająca jest jednak kwestia wyglądu zewnętrznego... Na wygląd również nie mamy wpływu. Więc skoro wszystko zależy od wyglądu, a wygląd nie zależy od nas, to nic od nas nie zależy...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum