Silent Hill Page
 
Forum Silent Hill Page 
 Strona główna  Regulamin  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Zaloguj  Rejestracja

Poprzedni temat «» Następny temat
Zamknięty przez: StuntmanMikeL
2010-01-15, 21:13
Kącik "dziennikarski" Majkela
Autor Wiadomość
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-08-05, 21:47   Kącik "dziennikarski" Majkela

EDIT: Zmienię nieco formułę tematu, jako że Carmash ostatnio namówił mnie na publikację własnych recenzji na łamach forum. Hope you like it:)



Każdy lubi udowadniać swoje racje, jeszcze więcej lubi wygłaszać swoje opinie. Niewielu w wychodzi z nimi poza łamy forów dyskusyjnych, ale zdarzają się takie wynalazki, które nie mają skrupułów, żeby pogadać trochę w mikrofon i się tym z innymi podzielić.

Jestem jednym z nich xD

Na bierząco będę tu wrzucał wszystko co wyjdzie spod moich kosmatych łap, oraz wykluje się w czeluściach mojego dysku twardego. Mam nadzieję, że w ten sposób zyskam więcej widzów, bo jeśli nie to chyba będę musiał pogodzić się z faktem, że się do tego nie nadaje. :lol: No ale cóż, do odważnych świat należy, więc zapraszam do oglądania.

http://www.youtube.com/watch?v=GGkouG1wpcM - Gameplay z gry Star Wars Galaxies z moim pierwszym (poza podcastami) podejściem do tzw. komentowania. Mówiąc prościej - 10 minut gry ze mną gadającym jakieś żarty wymyślane na poczekaniu. Wszystko nagrywałem na bierząco, więc bez żadnej reżyserki czy czytania z kartki. Aha - po angielsku xD

http://www.youtube.com/watch?v=K_Ua9y8ISdc - Pierwszy filmik jaki chyba w życiu zrobiłem. Ot taka ciekawostka dla fanów Star Treka i bazującej na nim gry - Legacy.

http://www.youtube.com/watch?v=wAkqfYCKNyc - Kolejny gameplay, tym razem z Dead Space. W sumie nic szczególnego, tak naprawdę załadowałem go w ramach testu, jak się bezie prezentować w tej jakości filmik na YT i jakoś już tak został.

http://www.youtube.com/watch?v=9BwXP7RQeTo - A to filmik z GTA4, przy którym najbardziej się naharowałem, a który praktycznie nikt nie chce oglądać. xD Pomijam tutaj te zasrane prawa autorskie, tak znane i lubiane przez userów z YT, wydaje mi się, że na nikim nie robi to wrażenia, bo niewielu zna film, na którym się wzorowałem, mianowicie Koyaanisqatsi .

http://www.youtube.com/watch?v=-yc298iED54 - Krótki filmik z Crysis Warhead.

http://www.youtube.com/watch?v=78Fi6DAdbUk - Kolejny gameplay, tym razem z Velvet Assassin. Chcę zrobić z tego pełen waltrough, ale w sumie wątpię, żebym tak długo przy niej wyrobił, bo gra jest BARDZO przeciętna. Filmik jednak polecam, ze względu na napisy jakie załączyłem w ramach rozrywki. :)

http://www.youtube.com/watch?v=7bwfy52UioY - And last, but not the least - wersja beta podcasta, jaki szykuję w pocie czoła i który już niebawem powinien pojawić się w pełnej wersji :) Jako mały przedsmak tego co będzie w pełnej wersji tej recenzji Silent Hill The Movie...

Endżoj. :)
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2009-09-01, 19:33, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Rooster 
Lurker



Dołączył: 03 Lut 2008
Posty: 309
Wysłany: 2009-08-06, 19:58   

Ale Ty jesteś skromny, temat zakładasz żeby pozwolić ludziom wychwalać pod niebiosa twoją twórczość :D
Ale ok, widzę że ci się nudzi, to posklejał byś mi ok. 1GB filmików z Max Payne i Fify2003 które od tygodni czekają na moim dysku na ciekawe kompilacje
_________________
NIE KLIKAJ NA OBRAZEK!!! :twisted:
Ostatnio zmieniony przez Rooster 2009-08-06, 19:59, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
SiedzacyWKiblu 
Air Screamer



Wiek: 35
Dołączył: 16 Lis 2007
Posty: 744
Skąd: Biała Podlaska
Wysłany: 2009-08-06, 20:14   

StuntmanMikeL napisał/a:
Kolejny gameplay, tym razem z Dead Space

Z cyklu nic nowego.Pytanie jaką metodą przechwytujesz obraz video i co najważniejsze z dźwiękiem.
Co znaczy ,że nie używasz Gamcam-a.
_________________
Sono Me Dare No Me?
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-08-06, 22:46   

Rooster napisał/a:
Ale Ty jesteś skromny, temat zakładasz żeby pozwolić ludziom wychwalać pod niebiosa twoją twórczość


Kto mówi, że nie mogę? xD Jak już nad nimi siedzę, nawet w ramach hobby to chciałbym, żeby je ktoś oglądał, więc...

Cez, filmiki nagrywam FRAPSem z ustawieniami: half-size, 30FPS, redord sound (use windows input).

Cez napisał/a:
Z cyklu nic nowego

Nie truj, pisałem że to tylko w ramach testu upload zrobiłem i tak zostawiłem. Zresztą, nie zakładałbym osobnego tematu, gdybym nie miał w planach czegoś ambtniejszego niż zwykłe gameplaye, których setki na jutubie ;)
 
 
Zamykający 
Mumbler



Wiek: 32
Dołączył: 25 Lis 2007
Posty: 137
Skąd: PoKraków
Wysłany: 2009-08-21, 17:17   

Dawno nie przeglądałem tematów na forum, ale ten bardzo mi się podoba. Dlaczego? Filmiki komentowane, to jest to, czego mi tak brakowało od czasu oglądnięcia Freeman's Mind o HL 1. Uśmiałem się przy SW no i oczywiście SH Podcast, który powinien być puszczany każdemu, kto jest przekonany iż nie można było nakręcić ekranizacji lepiej :) Jeśli od teraz będzie Ci się nudziło Mike, nie duś tego w sobie, tylko wrzucaj na YT xD (ale musi być komentowane)
_________________
Piszę poprawnie po polsku
.
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-08-21, 23:21   

Thanks dude! :D Takie właśnie komentarze napędzają moje średnio prędkie zapędy twórcze xD A SH Podcast montuję, już pewnie trąbię o tym z 5 raz, ale niebawem ujrzycie pełną, około 20 minutową wersję.
 
 
SiedzacyWKiblu 
Air Screamer



Wiek: 35
Dołączył: 16 Lis 2007
Posty: 744
Skąd: Biała Podlaska
Wysłany: 2009-08-24, 15:41   

Mike muszę ci podziękować.
Ponieważ powiedziałeś ,że używasz frapsa co dla mnie równa się G...
Zacząłem się zastanawiać ,że mój problem leży gdzieś indziej.
Anyway pobawiłeś się różnymi kodekami i jedyne co mam do powiedzenia to to ,że kodek "Windows Video 1" ssie.
Pliki ważą dużo i ten przechwyt ma problem z tłem w przechodzących w różne barwy.
Więc jak tylko zmieniłem na kodek różnica była kolosalna.
Nie wiele mi pomogłeś ,ale powiedzmy ,że rozpocząłeś ten cały łańcuch zdarzeń.
Może jak dobrze to ustawie to będę mógł jakieś ciężkie gry przechwytywać.
Chociaż wątpię.
Nie zmienia faktu ,że teraz patrze na siebie jak na idiotę ,po stosowałem ten kodek przez 2 lata.
Swoją drogą może obejrzę jakiś tutorial do SNAGIT .Dlaczego najprostsze rozwiązanie nie przychodzą mi do głowy.
StuntmanMikeL napisał/a:
Nie truj, pisałem że to tylko w ramach testu upload zrobiłem i tak zostawiłem.

Wybacz.Właśnie dlatego muszę uważać ze słowami.
Chodziło mi o to ,że już tyle razy pytałem się o przechwytywanie video ,że zrobiło mi się to nudne.

A i jeszcze Majk dla mnie te 12... ileś subskrypcji jest do bani.
Bo głównie to są jakieś osoby z poza Polski.
Dla mnie najlepsze jest w tym ,że od czasu do czasu ktoś coś napisze fajnego ,albo potrzebuje pomocy.
...albo jakiś koleś z Tajwanu tłumaczy ci fabułę japońskiej gier "Remember 11" i "Never 7".
Ale w sumie myślę ,że chyba rozumiem dlaczego zacząłem ten cały bajer na pierwszy miejscu.
To co teraz mam to nie do końca to.

Teraz wpiszesz hasło "Crezber" w Googlach i jest tyle odnośników.Kiedyś tak nie było.
Dobra kończę pisać po gadam o sobie.

A zrób ten SH podcast.
Cytat:
niż zwykłe gameplaye, których setki na jutubie

HE he.
Coś o tym wiem .Jest tyle luda które robi "Let's play" ,że aż nie chce się w to bawić.
_________________
Sono Me Dare No Me?
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-09-01, 19:34   


Wolfenstein

Pamiętam kiedy parę lat wstecz, w telewizji po raz pierwszy zobaczyłem trailer do trzeciego epizodu Gwiezdnych Wojen, byłem niezwykle podekscytowany tym filmem. Zwiastuny były wręcz perfekcyjne. Wszystko zanosiło się na to, że Lucas w końcu zrekompensuje się za dwie poprzednie części, będące, kolejno – tragiczna i przeciętna. Nawet mój brat, który za gwiezdną sagą przestał świrować mniej więcej po pojawieniu się Epizodu I, był niezwykle podjarany tymi trailerami i również dał się zwieść ich potędze. Gdy je oglądaliśmy, byliśmy najwzwyczajniej w świecie pewni, że Zemsta Sithów będzie genialna. Szokująco wyglądające ujawnienie się Imperatora, spektakularne sceny akcji, Generał Grievous oraz co najważniejsze – powrót najczarniejszego z czarnych charakterów w historii kina – Dartha Vadera. Rzeczywistość jednak okazała się być twardsza niż chodnik, a my przydzwoniliśmy w niego mordami, aż iskry poleciały. Rozczarowanie nie było może kolosalne, Zemsta Sithów to zdecydowanie najlepsza część z nowej trylogii, ale najlepsza wcale nie znaczy dobra. To co zdradził trailer okazało się być jedynie zręcznie uplecioną maską, zasłaniającą nam prawdziwą naturę filmu. A ten był pusty jak cegła, naszpikowany infantylnymi głupotami, źle wyreżyserowany i kiepsko zagrany. Jak widać trailery stanowią zręcznie utkaną sieć, mającą złapać głupiego konsumenta w swoje sidła i wmówić mu, że udaje sie do kina na coś dobrego. Ameryki pewnie nie odkryłem pisząc to teraz, jednak tamtego dnia, kiedy po obejrzeniu Epizodu III wyszedłem z kina i powiedziałem sobie "k***a, ch***we to było", ww. fakt uderzył mnie w ryj niczym mokra skarpeta. Od tamtej pory przyrzekłem sobie, iż nigdy w życiu nie obejrzę już trailera, a nawet jeśli, to nie ma mowy, żebym mu uwierzył i dał mu się zwieść.

Czemu o tym piszę? Otóż właśnie złamałem to przyrzeczenie...

O nowym Wolfensteinie po raz pierwszy usłyszałem stosunkowo niedawno, bo jakieś pół roku temu, może nawet mniej. Ekstaza była nie do opisania, lata oczekiwań w końcu się odpłaciły i najbardziej oczekiwany przeze mnie sequel stanie się ciałem. Zapowiedzi odpowiednio zdążyły mnie nakręcić, jednak im bliżej była data premiery, tym bardziej zacząłem wątpić w nowego Wolfa. Mimo to, do samego końca wierzyłem, że będzie przynajmniej przyzwoicie. Wszak Raven Software (developer) jeszcze nigdy nie zawiódł. Chłopaki z tej firmy zawsze tryskali pomysłowością, umiejęctnościami i rzetelnością. W dodatku ostatni ich tytuł wydany pod szyldem Activision/id – Quake 4 – był esencją świetnego i zaprawionego nutą oldschoolu FPSa. Niestety, ale chyba nawet Raven zaczyna się wypalać.

Pierwsze co mnie uderzyło po odpaleniu gry, to fakt, jak bardzo przypomina ona Call of Duty. Interfejs, ruchy postaci, wszystko wygląda i "gra się" jak w CoDa. Jedyne czego brakuje to czołgania i ograniczonych slotów na broń. To ma być ten oldschool, tak hucznie zapowiadany przez Ravena? Dobrze chociaż, że interfejs to sprawdzony i intuicyjny, a samo strzelanie daje radochę. Gorzej już z AI przeciwników i kiepsko zbalansowanym poziomem trudności. Naziści co prawda potrafią schować się za węgieł i stamtąd nas ostrzeliwać, okrzyki słychać tu niemal non-stop (np. gdy przeładowywujemy broń, albo zwyczajne "zaczepki" ze strony niemców, gdy sie przed nimi ukrywamy), jednak skomplikowanymi procesami myślowymi to oni nie dysponują i rzadko kiedy stosują bardziej zaawansowane techniki bojowe, poza chowaniem się. W dodatku większość z nich pada po dosłownie jednym-dwóch strzałach, więc walka nawet na najtrudniejszym poziomie trudności nie sprawia z nimi większego kłopotu. W przeciwieństwie do tych twardszych nazistów. O ile na zwykłych piechurów wystarczy splunąć i już padają na glebę, tak często wspierający ich łysi magowie, rzucający hadokenami i tworzącymi tarcze wokół kompanów, nie dają się tak łatwo. Podobnie członkinie SS Paranormal Division z niedorzecznie wielkim biustem, którym najwyraźniej lubią się chwalić, czy też tzw. Veil Heavy Troopers – dwumetrowe kolosy odziane w ciężką zbroję i działko cząsteczkowe, które w którtkim czasie potrafi zamienić żołnierza w byłego żołnierza. Zróżnicowanie przeciwników jest przyzwoite, jednak denerwuje brak jakiegoś balansu w poziomie trudności. Podczas gdy nawet na hardzie walka ze zwykłą piechotą to kaszka z mleczkiem, tak pojedynek z zamaskowanymi nożownikami, czy - o zgrozo – bossami, to istna katorga, przygryzanie warg do krwi i rzucanie seriami wiązanek tak wymyślnych, ze sam Pasikowski by w kompleksy wpadł.

Kolejną rzeczą, za którą skazałbym ludzi z Raven na wieczne czytanie Pana Tadeusza od tyłu, jest nikomu niepotrzebne, słabo rozwinięte, zabierające tylko niepotrzebnie czas i sztucznie wydłużające rozgrywkę, pseudo-sandboxowe belątanie się po mieście niczym smród po gaciach. W trakcie tych esploracji możemy albo iść od razu do kryjówki ruchu oporu (frakcje są dwie) i rozpocząć misję, co z całą pewnością 90% graczy będzie robiło przez całą grę, albo możemy kobznąć się do sklepu i zakupić ulepszenia do broni. Oczywiście co jakiś czas naziści spawnują się tu i tam, żeby umilić nam jakoś to łażenie, ale generalnie cała mechanika wydaje się być kompletnie niepotrzebna i wciśnięta na siłę, żeby sztucznie wydłużyć grę. Jeśli już wprowadzają taki ficzer, to mogliby być przynajmniej konsekwentni. Mamy niby wolną rękę w eksploracji miasta między misjami, jednak problem w tym, że jest ono małe, ulice są wąskie (jak oni tam jeździli czymkolwiek?), a sama budowa poszczególnych sektorów jest cienka jak sik pająka. Wszystko zatem sprowadza się jedynie do biegania od drzwi do drzwi, żeby przejść do tej lepszej części gry – misji. Eksploracja uliczek nie sprawia najmniejszej frajdy, zbieranie złota jest kompletnie zbędne, chyba, że koniecznie zależy nam na wykupieniu wszystkich upgrade'ów do broni, nie mamy wolnej ręki w wyborze misji, te uaktywniane są jedna po drugiej w liniowy sposób, nie ma tu nic interesującego, całość jest tylko kompletną stratą czasu i zapychaczem, mającym wypełnić luki, jakie zapewne powstały w trakcie pisania scenariusza. Okazało się, że materiału jest za mało, żeby zrobić z tego odpowiednia ilość misji, więc wcisnęli jakieś durne kręcenie się po mieście, żeby odwrócić naszą uwagę od faktu, że scenariusz pisała banda idiotów.

No właśnie scenariusz. Ta część gry najbardziej mnie zawiodła. Mając w pamięci Return to Castle Wolfenstein, tutaj liczyłem na coś podobnego. Piękną rzeczą, jaka w tamtej części trzymała gracza z nosem w monitorze, była niezwykle lepka atmosfera tajemniczości owiewająca całą historię. Pamiętacie zombiaki? Pojawiły się dopiero gdzieś na czwartym levelu i mimo, iz wszyscy wiedzieli, że będą, to wrażenie, jakie sprawiły przy pierwszym pojawieniu się i tak było mocne. A to był dopiero początek... Pamiętacie pierwsze efekty eksperymentów nazistowskich z RTCW? Kadłubki poruszające się na rękach i miotające prądem – pojawiły się dopiero gdzieś w połowie gry. Pamiętacie słynne Proto i UberSoldaty? Pojawiły się jeszcze później. Mało tego – zanim się pojawiły, cut-scenki, notatki, jakie znajdywaliśmy po drodze, dialogi NPCów odpowiednio nakręcały atmosferę grozy i tajemniczości wokół wszystkich tych przeciwników. Wiedzielismy, że w końcu będziemy musieli stawić im czoła, że gdzieś tam na nas czychają i tylko czekają na to, żeby nas wybebeszyć, a wnętrzności rozmazać po podłodze. Wiedzielismy, że czekają, jednak nie wiedzieliśmy jak wyglądają, czym są. To była moc tego tytułu. Moc, której nowy Wolfenstein nie posiada nawet w najmniejszym stopniu. Wszystko tutaj zostaje rzucone graczowi prosto w pysk już na samym starcie. Nie ma żadnej tajemnicy, nie ma napięcia, po prsotu wskakujesz do gry i już od progu witają nas lewitujący w powietrzu niemcy, karnistry z zieloną substancją, które powodują te zaburzenia grawitacji. Cała początkowa akcja trwa góra pięć minut, po czym wybiegamy na miasto szarżując na niemców z MP40 w jednej łapie i magicznym medalionem umożliwiającym przejście w równoległy wymiar w drugiej. Zaraz potem wita nas pierwszy duchowy następca UberSoldata – Veli Trooper, którego śmiesznie łatwo można załatwić i tak już do końca gry. Niby pojawiają się nowi przeciwnicy, niby jest zwrot akcji blisko końca gry i okazuje się, że dawne nemezis Blazkowicza – Deathshead – powraca, jednak wszystko to jest puste niczym obietnice prezydenta o poprawę sytuacji w kraju. Nie ma tu żadnej tajemnicy, nie ma napięcia, nawet fabuła jest ograna, tandetna i zaskakująca jak wschód słońca.

Jeśli chodzi o arsenał, to nie ma zbytnio na co narzekać. Zaczynamy od MP40 i granatów, a po niedługim czasie w nasze łapy wpadają takie zabawki jak KAR98k, MP43, powracające z poprzedniej części miotacz ognia i Tesla, Particle Cannon, Panzershreck i najpotęzniejsze z nich, działko strzelające plazmowymi kulami. Kto uważny, ten dostrzegł pewnie, ze większość tego oręża należy do armii niemieckiej, co trochę boli. Szkoda, że zabrakło także i amerykańskiego Garanda, czy Thompsona, no ale cóż – nie można mieć wszystkiego, a jak partyzantka to partyzantka. Jak już wcześniej wspomniałem, każdą z tych pukawek można ulepszyć za odpowiednia opłatą, jednak nie wszysktie ulepszenia dostajemy od razu, niektóre z nich wymagają ukończenia jakiejś misji. Gdyby jednak ołów nie był wystarczajaco dużą siłą perswazji w negocjacjach z nazistami, z pomocą przychodzi nam magiczny medalion. Dzięki niemu możemy przenieść się do alternatywnego świata (zwanego Veil), gdzie oprócz tego, że będziemy szybsi, spotkamy dziwne stworzenia wyglądające jak gigantyczne pchły i które po śmeirci wytwarzają wyładowania elektryczne zdolne porazić przeciwnika. Z biegiem czasu będziemy ulepszali także i medalion. Uzyskamy możliwość spowolnienia czasu, tarczy odbijającej pociski przeciwników, oraz coś w stylu "rage'a", znacząco zwiększającego siłę ognia.

Wolfenstein to nie jest tylko gra. To marka, tradycja, legenda. Pierwsza odsłona ustanowiła fundamenty dla gatunku, znanego dzisiaj pod nazwą FPS. Druga odsłona wprowadziła mocny powiew świerzości do gatunku i elementy, które kopiowane były w shooterach jeszcze przez parę następnych lat, godny następca. Trzecia zaś to niestety tylko małe pryknięcie i nic nie znaczący dla gatunku, pusty shooter bez wyrazu ani żadnych innowacji. W kolejce do półek sklepowych stało i stoi jeszcze pełno podobnych mu pozycji, które nie wyróżniają sie z tłumu niczym szczególnym. Co z tego, ze nowy Wolf jest grą przyzwoitą, dającą 10 godzin dobrej rozrywki, acz nie zostawiającej w pamięci żadnego szczególnego śladu, DOBRĄ. Wolfenstein jest tylko dobry, a tytuł jakim się nosi zobowiązywał go do tego, żeby był ZNAKOMITY, wybitny, wyróżniający się z tłumu czymś więcej niż tylko tytułem. Miał przynieść bryzę świerzości, a jedyne co przyniósł, to kwaśny posmród zgnilizny. Najpierw był Doom, teraz Wolfenstein. Z Quake'a 4 wyszli obronną ręką, acz nie powiedziałbym, zeby tytuł ten miał zapisać się na kartach historii wyrazistymi literami, jednak którą legendę gatunku FPS czeka teraz upadek? Half-Life? Oby nie...
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2009-11-02, 14:32, w całości zmieniany 4 razy  
 
 
Bersek 
Caliban


Dołączył: 16 Lis 2007
Posty: 1772
Wysłany: 2009-09-01, 19:43   

Cytat:
W? Kadłubki poruszające się na rękach i miotające prądem – pojawiły się dopiero gdzieś w połowie gry. Pamiętacie słynne Proto i UberSoldaty? Pojawiły się jeszcze później. Mało tego – zanim się pojawiły, cut-scenki, notatki, jakie znajdywaliśmy po drodze, dialogi NPCów odpowiednio nakręcały atmosferę grozy i tajemniczości wokół wszystkich tych przeciwników. Wiedzielismy, że w końcu będziemy musieli stawić im czoła, że gdzieś tam na nas czychają i tylko czekają na to, żeby nas wybebeszyć, a wnętrzności rozmazać po podłodze. Wiedzielismy, że czekają, jednak nie wiedzieliśmy jak wyglądają, czym są. To była moc tego tytułu. Moc, której nowy Wolfenstein nie posiada nawet w najmniejszym stopniu.


To plus ta pseudo sandboxowość (a no i to całe przemieszczanie się między wymiarami)skutecznie odstrasza mnie od tego tytułu i chyba nigdy po niego nie sięgnę. Brakowało mi właśnie takiego porównania do RTCW pod tym właśnie kątem. Całkiem pożyteczna i konkretna recka ;)
 
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-09-05, 10:38   


Eraserhead


David Lynch to specyficzny reżyser. Każdy fan horroru, czy też kina surrealistycznego zdaje sobie z tego sprawę. Jego dzieła są niczym poezja, obfitująca w metafory, złożone słownictwo, interpretująca dane wydarzenia oczami autora i ubierająca je w niejednoznaczne w kontekście słowa. Mnogość motywów i symbolizmów, zwanych już dzisiaj potocznie "Lynchiańskimi", już niejednokrotnie malowała wielki znak zapytania na mojej twarzy, ilekroć oglądałem nieznany przeze mnie wcześniej film Davida. To właśnie złożoność i niejasność obrazów tego reżysera, jest tym, co mnie najbardziej do nich przyciąga. Zdecydowanie jest to kino wymagające solidnego główkowania i obudzenia zaspanych szarych komórek.

Pierwszą rzeczą, jaka mnie uderzyła po obejrzeniu "Głowy Do Wycierania", to fakt, jak bardzo w moich oczach nagle straciły późniejsze dokonania Lyncha. Podczas gdy filmy takie jak Blue Velvet, czy Fire Walk With Me, broniły się tym, iż wywierały u widza bardzo silne emocje, często wpędzajace w większego doła, niż niedzielne popołudnie, tak Wild At Heart lub Lost Highway były już "tylko" dobrymi filmami, nie przykładającymi wiekszej wagi, ani do emocji, ani do złożoności fabuły. Oczywiście w dalszym ciągu wymagały ruszenia głową, oraz oblegały w „Lynchiańską” symbolikę, jednak przy debiucie reżyserskim, jakim był właśnie Eraserhead, wypadają blado.

Ale to nie o nich chciałem.

Nie wiem tak naprawdę, czy "Głowę Do Wycierania" mam ocenić, czy zinterpretować. Gdybym miał go polecić niedzielnemu kinomanowi, pierwszą rzeczą jaką bym mu na pewno powiedział, to że film jest ciężki. Na pierwszy rzut oka historia Henry'ego może wydawać się zlepkiem nonsensownych i surrealistycznych sekwencji, jednak wszystko co tu zobaczymy jest uzasadnioną, metaforyczną wizją strachu przed życiem rodzinnym. Sam do tego nie doszedłem, jednak konkluzja ta przysłużyła mi jako punkt zaczepienia do bardziej szczegółowej interpretacji wydarzeń.

Na jej przykładzie spróbujmy zinterpretować pierwszą scenę.

Jest to sekwencja przypominająca marzenie senne, w którym unoszący się w kosmosie, na tle skały przypominającej księżyc, Henry wypuszcza z ust przypominające kijankę stworzenie. Następnie kamera robi zbliżenie na skałę, która okazuje się mieć otwór wypełniony płynem. Tajemniczy mieszkaniec owego księżyca, siedzący przy oknie, operując dźwigniami sprawia, że kijankowate stworzenie wpada do ww. otworu w skale, po czym kamera robi najazd na to miejsce i w błysku światła przenosi nas do ponurego, zindustrializowanego i wyniszczonego przez przemysł miasta, gdzie Henry właśnie zmierza do domu.

Interpretacja
Przypominając, iż przy interpretacji bierzemy pod uwagę teorię o strachu przed rodzicielstwem, otwierającą scenę można najprościej zinterpretować jako proces zapłodnienia. Kijankowate stworzenie wypływające z ust Henry'ego to oczywiście plemnik, a skała to komórka jajowa kobiety. Nie jestem pewien tylko co symbolizuje człowiek operujący dźwigniami, jednak przypuszczam, że może tu chodzić o tzw. "dzieło przypadku", które ten osobnik symbolizuje.

A to tylko preludium do wydarzeń rozgrywających się w dalszej części filmu.

Jedni pokochają taki sposób narracji, inni stwierdzą, iż jest on zbyt zamotany i niezrozumiały. Mnie osobiście urzekło tak twórcze podejście do pozornie prostego tematu. Dodatkowo widza powinien zachęcić specyficzny, mroczny klimat, gęsty jak smoła i przytłaczający jak prasa hydrauliczna. Świat, w jakim toczy się akcja filmu sprawia wrażenie niemal postapokaliptycznego – brudny, ponury, zindustrializowany, pusty... Dodatkowo klimat buduje tutaj genialne udźwiękowienie. Wszędzie słychać odgłosy ciężkich maszyn, kotłów hutniczych i robót przemysłowych, sugestywnie zwiększających uczucie niepokoju związanego z opustoszałym i wyniszczonym światem, w którym żyje Henry. Także mroczna, ambientowa ścieżka dźwiękowa, w akompaniamencie z surrealistycznymi snami Henry'ego, zmrozi krew w żyłach.

Zdecydowanie David powinien robić więcej takich filmów. Eraserhead to podróż w głąb najmroczniejszych zakamarków jego umysłu, gdzie skrywa swoje największe lęki. Sposób w jaki przedstawił je Lynch jest niepowtarzalny, jest to unikatowa wizja, która niestety już nigdy nie została powtórzona w żadnym z kolejnych filmów w dorobku reżysera. Dla fana horroru i nie tylko – absolunie obowiązkowa pozycja.
 
 
Carmash 
Lying Creature



Wiek: 36
Dołączył: 16 Lis 2007
Posty: 493
Skąd: Gdańsk
Wysłany: 2009-09-05, 11:25   

Na wstępie wypada pochwalić powyższą recenzję, która w połączeniu z własnym sposobem interpretacji, prezentuje ciekawe spojrzenie autora na omawiane w niej dzieło Davida Lyncha. Może i ja dorzucę małą cegłę do tego fundamentu.

StuntmanMikeL napisał/a:
Nie jestem pewien tylko co symbolizuje człowiek operujący dźwigniami, jednak przypuszczam, że może tu chodzić o tzw. "dzieło przypadku", które ten osobnik symbolizuje.


Ba! Znając zamiłowanie Lyncha do lubieżnych zabaw z teologią, można nawet stwierdzić, i to z pełną śmiałością, że mamy tutaj do czynienia z personifikacją Boga (bądź też w zależności od systemu filozoficznego jednostki - stwórcy). Sam jego wygląd, jest odniesieniem do wizerunku świata zaprezentowanego w filmie. Częstokroć mawia się, że jaki twórca, takie dzieło, więc stwierdzenie, iż w tym wyrażeniu kryje się źdźbło prawdy w odniesieniu do wizualizacji przestrzeni proponowanej widzowi w Głowie do wycierania, zdaję się być jak najbardziej trafione. Wszak uliczki, budynki, czy w końcu bohaterowie wyrażają pełną brzydotę, dziwactwo, tak samo, jak twarz przytaczanej postaci. To mechanik, odpowiedzialny za kreację, walczący z trapiącą go zarazą, nieuleczalną chorobą, a imię okaleczającego go brzemienia to "Świat". Walka kończy się przegraną, a blask światła na końcu może oznaczać zagładę.

Warto jednocześnie napomnieć, jak ważna staje się także znajomość psychoanalizy. Niegłupie wydaje się być zasięgnięcie wskazówek w teorii Freudowskiej, gdzie odnajdziemy całe mnóstwo odwołań do ludzkich zapędów (w dużej mierze seksualnych) i zachowań, które mogą przywodzić niejednokrotnie na myśl bohaterów filmowych takich reżyserów jak Alfred Hitchcock, David Cronenberg, czy Lynch właśnie.
_________________

Ostatnio zmieniony przez Carmash 2009-09-07, 07:00, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-09-19, 17:16   



Ultimate Ghosts 'n Goblins


Gniew. Kiedy to negatywne uczucie zaczyna malować się na naszym obliczu podczas grania w nowo dorwaną pozycję, powoli zaczynamy zastanawiać się czemu tak uparcie nie dajemy za wygraną. Przekrwione oczy, zgrzytanie zębami, powyższone ciśnienie krwi, niekontrolowane wierzganie kończynami, często kończące się urazami ciała, bądź przedmiotu, który tymi kończynami oberwał, no i przede wszystkim kwieciste wiązanki wykrzykiwane w szaleńczym amoku, który postronny obserwator mógłby odebrać jako początki ciężkiego porażenia mózgowego. Czy takie strzępienie własnych nerwów, narażanie się na uszkodzenie ciała swojego i innych, oraz tłumaczenie się przed ludźmi, iż nie uciekliśmy z zakładu dla obłąkanych jest tego warte? Czy chcemy komuś coś tym udowodnić? Może samym sobie? Tylko co? Że nie jesteśmy leszczami, jak ci casualowcy lubujący się w chaotycznym wierzganiu kontrolerami i potrafimy przeżuć i wypluć każdy tytuł jak to na weteranów przystoi? Być może. Być może też szarpiemy sobie nerwy, co by te kilkadziesiąt zeta jakie poleciało na grę nie poszły w błoto, jednak to byłby już szczyt skąpiradztwa, więc przyjmijmy, że chodzi o to pierwsze.

Jedną z takich gier, które od najmłodszych lat doprowadzały mnie do istnego szału było Ghost 'n Goblins (tudzież Ghouls 'n Ghosts, nigdy nie wiedziałem w czym różnica). Po raz pierwszy dorwałem ten tytuł w beztroskich, acz zszarganych przez brutalnie trudne gry latach dzieciństwa, kiedy to łamałem dżojskiki grając na Commodore 64 (autentycznie, jeden drążek kiedyś połamałem gołymi rękoma starając się pokonać bossa w Wonderboyu). Gra była wręcz bezlitosna. Zewsząd wyskakujące zombiaki, roślinki, ptaszyska, duchy i cała chmara innych dziwadeł zalewały dosłownie ekran nie dając chwili wytchnienia. Na późniejszych etapach wymagana była niemal małpia zręczność, a ponad to gdy dotarło się do samego końca, gra beztrosko oznajmiała, że musimy wrócić na sam początek gry. Konia z rzędem temu, kto nie cisnął wtedy dżojsikiem bądź padem przez okno, albo przynajmniej nie wydał gardłowego okrzyku ostatecznej i nieskończonej k*rwicy jaka wtedy go ogarnęła.

Mimo wszytsko to były złote lata. Kiedy nad jedną grą, nieważne jak trudną (no może bez przesady, były pewne granice), ślęczało się godzinami, a kiedy w końcu się ją pokonało, samo zwycięstwo i świadomość, że zniszczyliśmy tak obłąkańczo trudny tytuł, było niezapomnianym przeżyciem.

Trochę zaczynam się gubić w tym co piszę, bo jesteśmy już na czwartym akapicie, a ja nie doszedłem nawet do meritum sprawy. Otóż ostatnimi czasy Capcom w swoim programie reaktywacji starych i dobrych klasyków z NESa i SNESa, wypluł na rynek remake wspomnianej wcześniej gry, pt.: Ultimate Ghosts 'n Goblins. Dużo do gadania w zasadzie tu nie ma. Ponownie wcielamy się w dzielnego, rudobrodego Arthura lubiącego biegać w obciachowych bokserkach, który wyrusza w jednoosobową krucjatę w celu uratowania księżniczki porwanej przez złe moce ciemności. Starzy wyjadacze poczują się tu jak w domu. Podstawy gameplau znane z klasycznych G'n'G pozostały praktycznie bez zmian, w tym sterowanie, rozpadająca się zbroja (która odkrywa obciachowe galoty jakie nosi na sobie Arthur xD ), zbieranie power-upów, nowych broni, najczęściej kryjacych sie w dzbanach, czasem targanych też przez potwory. Jednak już po pierwszych paru chwilach zauważymy, że nowościu jest tu cała masa. Oczywiście pierwsze co się rzuca w oczy to bajecznie kolorowa i opływająca w detale trójwymiarowa grafika (gra jednak dalej toczy się w dwóch wymiarach, z nielicznymi momentami, gdzie kamera zmienia położenie gdy wejdziemy do prostopadle położonej komnaty), w którą widać iż włożono sporo pracy. Zaraz potem zauważamy też plejadę nowych przeciwników, całą masę nowych ulepszeń, broni etc. Dodany został nawet ekran ekwipunku, w którym możemy albo użyć zebrane przedmioty (np. magiczne laski, pozawalające przenosić się do ukończonych wcześniej levelów), albo je wyekwipować. W tym przypadku jest zwyczajnie więcej i lepiej. Multum nowych przeciwników zmusza do stosowania nowych taktyk, ulepszenia zbroi o kilka poziomów, czynią ją odporną na więcej niz dwa ciosy, szereg broni oraz możliwość puszczania czarów zdecydowanie ułatwia eksterminację nowej plejady potworów, także bossów jest znacznie wiecej, podzieleni na sub-bossów i mega bossów z którymi walczymy na końcu lub w połowie każdego świata. Także konstrukcja levelów zmieniła się diametralnie. Mimo, że scenerie są generalnie te same co w pierwowzorach (cmentarz, las, lodowy zamek, etc.), to są znacznie bardziej rozbudowane, bądź kompletnie przebudowane.

Cóż, developer zdecydowanie postarał się, aby to "Ultimate" w tytule nie było tylko pustym słowem. Gra aż obfituje w nowinki, miast być zwyczajna kalką pierwowzoru z ładniejszą grafiką.

Jednak nie ma róży bez kolców, a ta róża ma kolce większe niż zęby w paszczy smoka. Dzięki niezmienionemu gameplayowi, powrócił także horrendalny poziom trudności, dziwaczne sterowanie, przez które niejednokrotnie skończymy w bezdennych jamach, bądź w szponach zombiaków, oraz cała chmara tałatajstwa chcącego utrudnić nam ukończenie gry, którego ilości pojawiające się jednocześnie na ekranie momentami są wręcz absurdalne. Twórcy włożyli tyle samo serca w utrudnienie nam gry, co w jej ulepszenie. Nie jest to tytuł dla niedzielnych graczy. Tutaj słowa "cierpliwość" i "upór" nabierają całkiem nowego znaczenia. Krew i pote będą się lały strumieniami, kiedy po raz enty będziemy próbowali pokonać niemozliwy, zdawałoby się, do przeskoczenia przesmyk. A kiedy dojdziemy do końca podróży i zdawałoby się, że nasze wysiłki zostaną odkupione, nasza nadzieja zostanie zrównana z glebą, kiedy czuwający nad wrotami prowadzącymi do księżniczki gargulec oznajmi, że brakuje nam jednego złotego pierścienia, żebyśmy mogli przekroczyć owe wrota.

Jeśli macie na tyle cierpliwości i tęsknicie za złotymi czasami w grach video, kiedy te dawały w kość graczom, a nie na odwrót - remake Ghosts 'n Goblins będzie dla was idealny. Ja? Odpuściłem sobie, klnąc siarczyście pod nosem, kiedy wspomniany wcześniej gargulec wygonił mnie na początek gry, bo zabrakło mi kilku pierścieni, które koniecznie trzeba zbierać w trakcie gry.

Byłem bliski połamania swojego PSP, a to był dopiero normalny poziom trudności...
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-09-29, 14:13   

http://www.youtube.com/watch?v=OWnbrdlCiB8

Powód dla którego przestałem grać w Fahrenheita, czyli Quick Time Eventy.

Zrobione na "szybkensa", zwyczajnie odpaliłem mikrofon i zacząłem bluzgać (po angielsku, żeby nie było xD ), żeby jakoś rozładować frustrację. Zabawne, bo kiedy zacząłem wyrażać swoje szczere wk**wienie na ten badziew do mikrofonu, to nie trzeba było dużo, żebym zaliczył scenkę. Dobry "odstresowywacz" xD
 
 
Jo-Jo 
Mumbler
Snowflake :3



Wiek: 35
Dołączył: 11 Sie 2008
Posty: 154
Wysłany: 2009-09-29, 14:53   

Prawda jest taka, że te QTE są bardzo " responsive " ... możesz za swoje niepowodzenia bluzgać na pada ... albo na nijaki reflex xP (dzołk)...
Ostatnio zmieniony przez Jo-Jo 2009-09-29, 14:55, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-09-29, 15:23   

No już tam kij w moje wrodzone zdaunienie, refleks godny leniwca i krzywego pada, fakt jest faktem, że taki QTE w środku gry nagle rozpieprzył mi cały klimat. Jak bym chciał poklepać do rytmu wyświetlanych na ekranie ikonek to odpaliłbym sobie Frets On Fire (po czym wyłączył go po 5 minutach, biorąc pod uwagę moją niepełnosprawność umysłową). x)
 
 
Zamykający 
Mumbler



Wiek: 32
Dołączył: 25 Lis 2007
Posty: 137
Skąd: PoKraków
Wysłany: 2009-09-30, 12:34   

Mike, miałem jeszcze mniej cierpliwości niż Ty. Nie rozumiem po co w ogóle to QTE, żeby jeszcze prostsze było, ale nie! Po co ruchy naturalne i realistyczne jak w filmie, skoro uwagę przede wszystkim zwracasz na kolorki? Cytując AVGN: WHAT THEY WERE THINKING!?
_________________
Piszę poprawnie po polsku
.
Ostatnio zmieniony przez Zamykający 2009-09-30, 12:35, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-11-02, 14:29   


Donnie Darko



Nie znoszę tego filmu. Taaak, już w wyobraźni słyszę metaliczne odgłosy ostrzonych właśnie przez was noży, oraz widzę przekrwione oczy przez których pryzmat widać tylko krew, zniszczenie i śmierć. Wiedzcie, że przygotowałem się na każdą ewentualność. Poza włożeniem pełnej zbroi rycerskiej (mam jeszcze trochę czasu, zanim policja wykopie drzwi od mojego mieszkania i zgarnie mnie za kradzież własności muzeum) i uzbrojeniem się w pistolet, mam w zanadrzu parę kontrargumentów na wasze przepełnione nienawiścią ślepe słowa krytyki. Nie to, że kogoś wogóle obchodzi moje zdanie, ale skoro już się władowałem w ten bałagan z kradzieżą zbroi, to przynajmniej zrobię z niej użytek. Zresztą ktoś w końcu musi powiedzieć "STOP!" tym przecenianym pochwałom oraz niemalże uniwersalnym statusem kultowym wśród znienawidzonych przez społeczeństwo i opuszczonych przez świat nastolatków. Odważę się nawet stwierdzić, iż każdy kto bezwarunkowo wychwala Donnie Darko pod niebiosa ma mało przyjaciół, nigdy nie widział żadnego regionu łonowego poza swoim własnym, wieczory spędza na słuchaniu żyło-chlastających zespołów, pastwiąc się przy tym nad własnym nieszczęsnym losem i zagubioną duszą, oraz nie-wiadomo-czemu rozdartym sercem, a huśtawki nastrojów to dla niego rzecz tak naturalna jak fakt, iż woda jest mokra. Wielu z was pewnie nie dopuszcza do siebie tej myśli, ale ja wiem... Wiem doskonale, że wgłębi każdego z was znajdzie się ziarenko prawdy, nieważne jak bardzo staralibyście się ukrywać własną osobowość pod płaszczem sarkazmu i pyszałkowatości. "Everyone dies alone", eh? I rest my case...

No, ale zawsze mogę się mylić.

Co prawda z wiekiem wyrasta się z takiego płaczliwego stanu emocjonalnego i zakasając rękawy bierze się w końcu sprawy we własne ręce, robiąc porządek z własnym życiem, jednak filmy takie jak Donnie Darko już na zawsze zakodowane zostaną w umyśle byłego emo (nie-emo w sumie też), jako film przywracający wspomnienia z tamtych przepełnionych łzami i nieuzasadnionymi eksplozjami emocji lat, kiedy kazdy jeszcze był niewinnym wymoczkiem, starającym się tylko odszukać samego siebie. Cóż, nie mam nic przeciwko wspomnieniom, nawet jeśli są godne politowania, jednak faktem nieraz już zresztą udowodnionym jest, że taka nostalgia niejednokrotnie wprowadza człowieka w olbrzymi błąd, igrając z jego osądem co do dobrego filmu. Nie wierzycie? Przypomnijcie sobie jakiś kiepski film, który przypadkiem wpadł w wasze siedmioletnie rączki i z miejsca wykręcił wam głowy z nasadki, turlając je pod tapczan. Wtedy może i byliście pod wrażeniem, bo dla was była to nowość, jednak gdybyście zobaczyli go teraz (zakładając, że byłby to wcześniej niezbadana pozycja), skwitowane by to zostało conajwyżej gromkim śmiechem.

O czym to ja...?

A tak – Donnie Darko.

Tak naprawdę nie cierpię go przez WAS. Tak jest, przez was, to znaczy fanów. Już sam fakt, że większość ludzi, których znam rozpływa się nad nim jak nad pierwszą nocną pollucją, oraz próbują rozłożyć go na atomy, snując teorie i domysły na temat scen, które właściwie nie miały nieść ze sobą większego przesłania, wprowadza mnie w stan skrajnej furii. Nie twierdzę, że jest tragiczny, sam widziałem go nawet dwa razy, a to już coś, bo zwykle jeśli wracam do jakiejś pozycji, to wynika to z faktu, że przy pierwszym oglądaniu nawet nieźle się bawiłem. Prawdziwym problemem, jaki z nim mam, to że wszyscy robią tyle szumu o coś, co zwyczajnie nie zasługuje na tak wielkie pochwały. Z kilku powodów...

Największym z nich jest fakt, iż jest to film młodzieżowy. Medium, z którego nie tyle co wyrosłem, a nigdy tak do końca nie trawiłem. Sam koncept podróży w czasie wydaje się być całkiem ciekawym, jednak gdy zmieszamy go z typowym filmem dla nastolatków, sprawy nieco się komplikują. Kiedy mowa o załamaniach w czasoprzestrzeni i filozofii podróży w czasie, to zgryźliwy nastolatek borykający się z własną schizofrenią i szalejącymi hormonami jest zdecydowanie ostatnią rzeczą o jakiej bym myślał. Wizja "filmu sci-fi dla nastolatków" razi mnie nieprzeciętnie. Dzięki temu ciekawy koncept wpleciony został w dobry, acz nudnawy film, który mógłby być doskonały gdyby nie ten styl Beverly Hills 90210. I tak mamy tu montaż "z życia szkoły" naturalnie w zwolnionym tempie, z młodzieżową pioseką, której nawet nie zapamiętamy, pokazujący multum postaci, które nie wnoszą nic do fabuły; jest "jaranie szluga" po cichaczu przed szkołą, któremu towarzyszy pełen docinek i brzydkich słów dialog; zobaczymy także "niefrasobliwie wesołą" rodzinkę Gylenhaala, no i oczywiście nie mogło zabraknąć wątku miłosnego, z jakże uroczymi scenkami, gdzie czarująco niezdarny Gylenhaal próbuje zaliczyć pierwszą bazę (wybaczcie, po napisaniu tego zdania muszę chyba wsadzić sobie palce w gardło). Co mnie obchodzi emo-Jake Gylenhaal starający się przeprowadzić odwiert naftowy w okrężnicy Jeny Malone? Bardziej zainteresowany jestem podróżami w czasie, uprzejmie prosiłbym o wyrzucenie wszystkich zbędnych pomysłów do kosza na śmieci i zaprezentowanie tych ciekawszych fragmentów. No cóż, zawsze pozostaje opcja "next chapter".

Także nie rozumiem postaci Patricka Swayze, który głównemu wątkowi także niewiele służy. Sama idea jego postaci jest raczej zrozumiała, pokazując typowe dla amerykanów postawy promujące bardzo prostoliniowe i ograniczone myślenie moralne i filozoficzne, jednak tutaj wydaje się być wyrwana z kontekstu i niepotrzebna. Podobny problem mam z postacią Franka, który zleca Gylenhaalowi różne niebezpieczne zadania... Tylko po co? Działania te mają niby swoje konsekwencje, które w pewnym sensie znajdują swoje wyjście w finale, jednak wszystko to jest naciągane jak gumka w kalesonach. Właściwie to czemu akurat jego Donnie widuje w swoich wizjach?

Nie kupuję także stylu, w jaki reżyser stara się przedstawić swoją historię. Jestem fanem surrealizmu, jak najbardziej cenię sobię ten styl, jako że zwykle prowokuje do myślenia, nierzadko wykraczającego poza zdrowy rozsądek, jednak żeby coś takiego było efektywne musi także zostać wykonane z pomysłem i przede wszystkim talentem. Cecha, którą do mistrzostwa wyrzeźbił sobie David Lynch, ale której niestety Richardowi Kelly'emu brakuje.

No cóż, może przy następnej produkcji pokaże nam, że potrafi się uczyć na błędach, chociaż sądząc po tym, że "Donnie..." niesłusznie zyskał sporą popularność, można się już tylko spodziewać spirali prowadzącej w dół, gdyż szczerze wątpię, że woda sodowa, jaka walnęła mu do głowy po tym filmie, pozwoli mu na większe wysilenie swojej kreatywności. Właściwie to ciekawe czy od tamtego czasu coś nakręcił...



Ups...

A teraz wybaczcie, bo ktoś puka do drzwi, zresztą zbroja zaczyna uwierać mnie w cojones...
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2009-11-02, 14:34, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
SiedzacyWKiblu 
Air Screamer



Wiek: 35
Dołączył: 16 Lis 2007
Posty: 744
Skąd: Biała Podlaska
Wysłany: 2009-11-02, 14:45   

Myśle ,że szczera i dobra recenzja.
Mi osobiście podobało się w tym filmie ukazanie paradoksu predestynacji w schizofreniczny sposób.
They made me do it.
W praktyce jednak można powiedzieć BULLSHIT xD
Oczywiście wadą filmu jest to by w ogóle zrozumieć fabułę trzeba przeczytać fragmenty książki z filmu w której są zawarte symbole które niby ukazują całą fabułę.

Nie mówiąć ,że JEST TO JEDYNY film w którym bohater musi wybierać po między:
SPOILER
Ukryta Wiadomość:
Jeśli jesteś *zarejestrowanym użytkownikiem* musisz odpowiedzieć w tym temacie żeby zobaczyć tą wiadomość
--- If you are a *registered user* : you need to post in this topic to see the message ---

SPOILER
Nie ma to jak abstrakcyjne myślenie.
_________________
Sono Me Dare No Me?
 
 
Plazior 
Closer



Dołączył: 28 Gru 2007
Posty: 990
Wysłany: 2009-11-02, 14:59   

Brawo. Pięknie napisana recenzja w stylu Gonzo. Wszystko ładnie wymieniłeś. Może z leksza za ostro go pojechałeś, ale tak miało być i wywaliłeś argumenty na stół. Pierwsze dwa akapity to idealne podsumowanie dla mojego poprzedniego roku i fascynacji tym filmem xD Teraz jak go oglądam, będąc istotą Alfa, tak niczego specjalnego poza scenariuszem i małymi szczegółami jak np. SPOILER Na lotnisku, kiedy stara Donniego z nim rozmawia, słychać w tle, że samolot # taki, odlatuje # bleble w bramie # Co jest tymi cyframi na rękach Donniego (28-06-42-## bodajże xD ) Ogółem film nie jest taki tragiczny nawet fajny, ale ten cały szum wokół niego jest zdecydowanie mocno przesadzony.

Może kiedyś nakręcę remake :P Ano i takie jedno pytanie do Ciebie Majk, co sądzisz o Bękartach? Bo ja uważam, że były totalnym gównem, co najwyżej słabym średniakiem. Czyżby by Quentin się skończył?

A teraz coś z kącika; "Ceź - Plaź"

No ale Ceź, powiem Ci, że tamtego feralnego dnia, skończył się świat xD W końcu wyszedłem z tego gównianego wieku i wybrałem pomiędzy olaniem wszystkiego, bycia zajebistym Bogiem, albo dalej żyć gównianie z jakimś kompleksem błazna whatever xD Dobra, jeszcze coś mi zostało z tych filozofii, skończ Plaź.
Ostatnio zmieniony przez Plazior 2009-11-02, 15:08, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-11-02, 16:21   

http://www.psxzone.opalne...der=asc&start=0

Gdzieś tutaj napisałem długachny tekst pełen zachwytów i nasienia. Możesz przy okazji tam skrobnąć dlaczego tak brzydko o nim piszesz.;)
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-11-25, 19:28   

Jakiś czas temu próbowałem wrzucić ten filmik na YouTube, ale odrzucili mi audio i przez długi czas leżał tak tam sobie. Teraz jednak dzięki zajebistości Blip.tv wreszcie mogę zaprezentować wam w wygodny sposób owoc mojej pracy. Zatem dla tych, co nie mieli jeszcze okazji zobaczyć, prezentuję...

http://www.blip.tv/file/2894689/

GTA4: Life and Death In Liberty City, czyli krótkometrażowy film, w którym zamiast kamery użyłem kilku programów, a za scenografię posłużyła mi gra Grand Theft Auto 4. Bez fabuły, bez głębszego przesłania (acz jeśli chcecie takowe dołożyć, to nic nie stoi na przeszkodzie xD ), po prostu parę akcji zmontowanych w stylu genialnego filmu Godfreya Reggio - Koyaanisqatsi .

Miłego oglądania.:)
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2009-12-22, 16:54   



Święta - czas radości, miłości, rodzinnej atmosfery przyjaźni i zrozumienia. Jedyny okres w roku, kiedy przestajemy wszyscy na siebie warczeć i przemawiamy ludzkim głosem. Obsypujemy się prezentami, spędzamy wieczór z całą rodziną, w przemiłej atmosferze. Tak najkrócej można opisać Boże Narodznie z punktu widzenia dziecka. Z punktu widzenia osoby dorosłej, święta to okres, w którym mnożą się powody do wk*rwiania się, wyrywania włosów z głowy, załamania nerwowego popełnienia samobójstwa, etc. etc.

Dopiero w tym roku przekonałem się co to tak naprawdę znaczy. Do tej pory zawsze mnie to omijało, bo nie musiałem ani nigdzie dymać po sklepach, niczego nie musiałem załatwiać, wysyłać żadnych paczek, jeno mogłem się rozsiąść wygodnie i czekać, aż całe zamieszanie ucichnie. Co prawda musiałem zaiwaniać po choinkę, po coś tam do sklepu, bo zawsze zabraknie, o porządkach też trzeba pamiętać rzecz jasna, no i okazyjnie znosić skrzeki mojej matki, która nie wiedzieć czemu zawsze pluła jadem na wszystko i wszystkich w dzień przed wigilią. Nigdy nie wiedziałem o co jej chodzi, aż do teraz...

Autobusy się spóźniają (dzisiaj przyjechał chyba 10 minut za późno, przez co się spóźniłem do roboty), ludzie rozbijają się autami w środku miasta, zapewne goniąc do supermarketu, gdzie z kolei toczy się istne pole bitwy. Wszyscy się pchają, klną, ciskają, stoją maksymalnie podk*rwieni w kolejce długiej prawie na kilometr, gotowi wbić cały zestaw noży, jaki kupili babci pod choinkę, w głowę każdego neszczęśnika, który miał pecha wejść im w drogę. Co dopiero się musi dziać w sklepach z zabawkami, czy innymi artykułami, które nadawały by się na prezent pod choinkę, nawet wolę nie myśleć. Jeden wchodzi na drugiego, pchają się jakby nadchodził koniec świata, a w tym jednym jedynym sklepie leżało zbawienie, nawet nie myśl o tym, żeby się przewrócić, bo ludzie dosłownie wdepczą cię w podłogę, nawet nie patrząc co mają pod nogami. To samo dzieje się na ulicach, dzisiaj już widziałem pędzącą na sygnale straż pożarną, a koleś jadący przeciążonym busem mało nie rozbił się, kiedy jadąc pod górkę silnik odmówił mu posłuszeństwa. Gdyby Dante żył w naszych czasach, to zapewne dopisał by okres przedświąteczny jako 10 krąg piekielny w swojej Boskiej Komedii.

"Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie"

A poczta polska? Taa... Zacna instytucja, zwłaszcza w okresie świątecznym. Zamówiłem paczkę w zeszły poniedziałek (czyli 14 grudnia) - do dzisiaj jej nie ma...

Człowiek jest tylko o krok od tego, żeby kogoś zabić, nawet siebie samego. Czy to są te święta, które sobie zawsze wyobrażamy i które pamiętamy z dzieciństwa? Chociaż raz chciałbym zobaczyć okres świąteczny, gdzie ludzie są nawet nie życziwi, ale przynajmniej nastawieni neutralnie. Gdyby każdy okazał odrobinę zrozumienia i pojął, że nie tylko on w danej chwili ma ochotę coś rozj*bać, gdyby wszyscy połączyli siły i wspólnym wysiłkiem przebrnęli przez całe to szaleństwo, czy to nie byłby prawdziwy świąteczny duch?
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2009-12-22, 16:58, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2010-01-10, 22:27   


Dark Void


Jednym z najsmutniejszych faktów, o jakich się przekonałem po kupnie PlayStation3, to że ciężko o jakąś przyzwoitą grę na ten gargantuicznych rozmiarów, czarny chlebak, który zabiera mi około 40% miejsca na biurku oraz zjada więcej prądu, niż amerykański policjant pączków. Nawet jeśli już na horyzoncie pojawi się tytuł, na rzecz którego warto uszczuplić zawartość portfela, to zwykle jego cena przerasta możliwości takiego brudnego, biednego plebsu jak ja. Tym bardziej ciężko kupywać coś na ślepo, za rekomendację mając parę zdań z Wikipedii i kilka recenzji serwisów, które zaprzedają swoją działalność tak bardzo, że wpędzili by w zakłopotanie nawet prostytutki. Biorąc pod uwagę daną sytuację, najlogiczniejszym wyjsciem było by podłączenie konsoli do sieci, w nadzieji, że interesujący nas tytuł będzie miał dostępną swoją wersję demonstracyjną. I tak po miesiącu zmagań z dostawcą internetu, wywaleniu 60zł na dodatkowe IP i parę wyrwanych włosów z głowy później oto i jest - PlayStation Network... Na którym i tak nie znalazłem nic ciekawego... I jeśli teraz myślicie sobie, jaki ze mnie frajer, to gratulacje, bo bardziej się chyba z wami zgodzić nie mogę.

Ale żeby zbytnio nie dramatyzować - od czasu do czasu na ruszt wpadnie coś, na co mam ochotę rzucić chociaż okiem. Jedną z ostatnich takich gier był Dark Void, który z początku przykuł moją uwagę całkiem ciekawie wyglądającymi artworkami, przedstawiającymi jakiegoś kolesia w zbroi frunącego w przestworzach z jetpackiem na plecach. Równie zachęcający był opis, krzyczący: "Sci-fi action-adventure game set in parallel universe". Już samo "sci-fi", oraz "action-adventure" wystarczyło, że bez namysłu zacząłem ściaganie, nie przejmując sie dalszymi opisami, z których wygarnąłem jedynie coś o równoległych wymiarach i tajemniczych OTCHŁANIACH.

Demo ściągnięte, pieluchy gotowe, jedziemy z tym sci-fi action-adventure, jednocześnie parafrazując tu Marva z Sin City: "and if you ask me, it's about a damn time".

Menu zawiera tylko jedną opcję: "Start demo". No to sru, skoro tak nalegają... Po jego odpaleniu oczom naszym ukazuje się krótka wstawka, gdzie koleś w stroju pilota z okresu I Wojny Światowej majstruje coś przy samolocie, także z tamtego okresu. Następnie zdenerwowany rzuca grzecznym "Oh crap!", podirytowany faktem, że jego samolot nadaje się jedynie na wystawę do muzeum. Nie jestem pewien, ale zarówno głosem, jak i dialogiem, którym sie posługuje bardzo przypomina mi innego, bardzo kiepsko napisanego bohatera serii gier action-adventure...



Holy shit! To Drake! A wiecie co to oznacza? Ja też nie wiem, ale jedno jest pewne - możemy się spodziewać całej masy cwaniackich odzywek i kiepawych żartów padających z ust słabo rozwiniętego protagonisty. Dalej nasz heros rzuca swoim kluczem w coś, co na pierwszy rzut oka przypomina ekspres do kawy, ale zaraz się okazuje, że to nasz jet pack. Zaraz po tym w kadr wchodzi półnagi samoańczyk, ubrany jak członek indonezyjskiego plemienia kanibali. Czy tylko mnie wydaje się to "trochę" dziwne...?

Nieważne. Pomijając tą dziwaczną scenkę i czepianie się szczegółów, przejdźmy do samej gry. Pierwsze wrażenie - Gears of War. Drugie wrażenie - Blazing Angels. Kombinacja nietypowa i tym samym szalenie ciekawa. Po przebiegnięciu paru metrów trafiamy na otwartą przestrzeń, po której możemy trochę pofruwać z jet packiem na plecach. Zestrzeliwujemy parę wieżyczek, uczymy się paru trików, a nawet pojawiają się wrogie latadła, które szybko sprowadzamy na ziemię za pomocą karabinu umieszczonego w górnej części jet packa. Sterowanie w tej sekcji jest stricte arcade'owe, dzięki czemu bardzo intuicyjne i przyjemne. Obłożenie klawiszy żywcem zerżnięto z wspomnianego Blazing Angels, a fakt, że zamiast samolotem fruwamy samym pilotem dodaje dodatkowego pieprzu rozgrywce. Niestety gorzej było, gdy przyszło mi przejść do sekcji "Gears of War", gdzie sterowanie, pomimo uderzającego podobieństwa do wspomnianej gry, zdecydowanie nie jest tak płynne i wygodne jak w swoim prekursorze. Zwłaszcza irytujące było przyleganie do ścian i niezwykły magnetyzm naszego chłopka do owych przeszkód nienaturalnych. Oderwanie się od takiej powierzchni w ciaśniejszym korytarzu momentami graniczy z cudem i kosztowało mnie conajmniej ze trzy życia. Tak czy inaczej, ładujemy trochę ołowiu w jakieś cyborgi, które jak na mój gust trochę za bardzo przypominają Geth z Mass Effect, podkładamy wybuchową świnię pod jakiś komputer, po czym dajemy dyla z wybuchającej bazy wroga. Na koniec jeszcze w krótkiej wstawce spod ziemi wyłazi trochę większy cyborg, który zestrzeliwuje jakiś śmigłowiec, po czym demo się kończy.

Ciężko wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z tak krótkiego dema. Może nie mierzyłem tego z zegarkiem w ręku, ale jestem całkiem pewien, że więcej czasu zajęło mi jego ściągnięcie, co jest trochę żenujące. Sam gameplay stanowi bardzo ciekawy misz-masz gatunkowy i jeśli nawet fabularnie Dark Void nie zawojuje świata, to przynajmniej w tej materii będzie zdecydowanie nadrabiać. Stylistycznie gra przypomina polączenie filmu Rocketeer ("Człowiek Rakieta" - http://www.filmweb.pl/f10...ek+rakieta,1991 ) z Cyborgami rodem z Mass Effect, co na peirwszy rzut oka może wyglądać fajnie, ale jeśli znasz i jedno i drugie, to Dark Void skwitujesz tylko gorzkim śmiechem. Demo nie pokrywa warstwy fabularnej w żadnym stopniu. O ile mi wiadomo, tytuł "Dark Void" (ang. - "Mroczna Otchłań"), może być bardzo niesmacznym eufemizmem odnoszącym się do jamy odbytowej głównego bohatera, więc sami widzicie, że nie ma zbytnio co na ten temat pisać. Jednak jeśli w grze właściwiej nie zostanie jakoś sensownie wytłumaczona obecność tego półnagiego samoańczyka-kanibala, to bądźcie pewni, że nie zostawię na niej suchej nitki...

Przybliżona data premiery - 15 stycznia.
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2010-01-10, 22:34, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
StuntmanMikeL 
Caliban
MARRY AND REPRODUCE


Dołączył: 02 Lut 2008
Posty: 1710
Wysłany: 2010-01-11, 12:25   


Odyseja Kosmiczna 2001


"Odyseja Kosmiczna 2001" Stanleya Kubricka to niezwykłe dzieło. Podobnie jak każdy inny film tego reżysera, zaszufladkowywujemy go gatunkowo niemal natychmiast, jednak pomimo jawnej klasyfikacji, obrazy tego reżysera zawsze wykraczały poza swoje bariery. Były unikatowym doświadczeniem, z którego przeciętny widz wynosił calkowicie nowe doświadczenia, zupełnie inne od tych, których by się spodziewał np. po typowo holywoodzkich produkcjach. Kubrick wznosił kino na zupełnie nowy poziom intelektualny, bawiąc się alegoriami, szokując nierzadko kontrowersyjną tematyką, powalając niezwykłymi, często surrealistycznymi wizjami. Jego niezwykła dbałość o detale i oryginalność w sztuce tworzenia filmu sprawiały, że obcowanie z kinem wg. Kubricka było prawdziwą ucztą zarówno dla oka, jak i umysłu.

Nie inaczej jest w przypadku "Odyseji Kosmicznej", jednego z najbardziej wpływowych gatunkowo filmów science fiction wszech czasów. Film, który bardziej się podziwia, niż ogląda. Balet, w którym tancerki zastąpione są pojazdami kosmicznymi, a scena – zimną, niezbadaną i tajemniczą otchłanią kosmosu. Jako jeden z niewielu obrazów traktujących o podróżach kosmicznych, "Odyseja..." przywiązuje większą wagę do "science" (nauki), niż "fiction" (fantastyki). Elementy takie jak totalny brak efektów dźwiękowych w próżni kosmosu, wierne odwzorowanie warunków w zerowej grawitacji, czy nawet takie detale jak pełna instrukcja obsługi toalety w zerowej grawitacji, którą widzimy przez chwilę na pokładzie tzw. "księżycowego busa", nadają dodatkowej głębi i wiarygodnosci światu przedstawionemu. Może i nie doczekaliśmy się takich podróży w 2001 roku, ani nawet teraz, w 2010, jednak wizja przyszłości przedstawiona w "Odyseji..." także i dzisiaj, ponad 40 lat po premierze, wydaje się być bardzo wiarygodna.


Czy tylko ja widzę tu podobieństwo do pewnej konsoli...?


W warstwie merytorycznej dzieło Kubricka także nie pozostawia wiele do życzenia. Tym bardziej, że wyróżnia się nietypowym sposobem narracji, z minimalistycznym uzyciem dialogu, historia opowiadana jest bardziej przez obrazy, muzykę i działania bohaterów. Wspomniany już wcześniej kosmiczny balet w wykonaniu majestatycznych okrętów, oraz nie mniej wdzięcznych wahadłowców, przedstawiany jest na tle bardzo pamiętnej ścieżki muzycznej, składającej się zarówno z klasycznych kompozycji Johanna i Richarda Straussa, jak i fragmentów oryginalnej muzyki napisanej na potrzeby filmu.

Tematycznie "Odyseja..." porusza motywy rozwoju cywilizacji człowieka, od czasów jego źródeł, aż do odległej przyszłości, a także zagadnienia nt. sztucznej inteligencji, oraz zagrożenia płynące z nieodpowiedniego jej wykorzystania, czy kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Oparta o prozę Arthura C. Clarke'a fabuła filmu dzieli się na trzy, wyraźnie zarysowane części. W pierwszej z nich, zatytułowanej "Świt Człowieka", jesteśmy świadkami początku cywilizacji ludzkiej, jeszcze przypominającej tu bardziej naczelne niż homo sapiens. Rozwoju zapoczątkowanego dzięki tajemniczemu, czarnemu monolitowi, który wskrzesił pierwszą iskrę, pierwszy przebłsk inteligencji i rozumnego myślenia, w umysłach naczelnych. Następnie akcja zabiera nas milion lat w przyszłość w bardzo obrazowym przejściu, gdzie pierwsza broń użyta przez człowieka pierwotnego do zabicia bliźniego – kawałek zwierzęcej kości – podrzucona w niebo zamienia się w najnowszą broń stworzoną przez człowieka, służącą do masowej anihilacji – orbitalna wyrzutnia głowic nuklearnych. Jest rok 2001, a na księżycu odkryty zostaje tajemniczy obiekt, celowo zakopany na powierzchni ziemskiego satelity około cztery miliony lat temu. Podczas ekspedycji mającej na celu zbadanie artefaktu monolit zaczyna emitować ogłuszający dźwięk, który okazuje się być sygnałem dochodzącym z okolic Jowisza. Następnie fabuła przenosi nas osiemnaście miesięcy później, na pokład statku Discovery One, gdzie poznajemy dwóch astronautów: Davida Bowmana, Francisa Poole'a, a także A.I. (sztuczna inteligencję) – komputer pokładowy HAL 9000, sprawujący kontrolę nad większoscią systemów statku, oraz resztę załogi, która na czas podróży w kierunku Jowisza znajduje się w hibernacji. W trakcie podróży nie potrafiąc zrozumieć tajemniczej natury misji Discovery, Hal dostaje awarii, w wyniku czego ginie niemal cała załoga, a jedyny ocalały jej członek – Bowman – wyłącza komputer odpowiedziany za działanie Hala. W ostatnim rozdziale, zatytułowanym "Jowisz i poza nieskończoność", Bowman dociera do Jowisza, gdzie napotyka kolejny monolit, podobny do tego znalezionego na księżycu, jednak znacznie większych rozmiarów. Po bliższym zbadaniu obiektu, Bowman wpada do czegoś, co w książce Clarke'a nazwane zostało "Gwiezdnymi Wrotami", gdzie podróżuje przez jakiś czas z bardzo dużą prędkością, doświadczając przy tym niezwykłych zjawisk, pokonując ogromne odległości w kosmosie. W końcu trafia on do dziwnego pokoju, stylizowanego na okres średniowiecznej fracji, gdzie z naszej perspektywy widzimy coraz to starsze inkarnacje bohatera, ostatecznie trafiającego na łoże śmierci, przed którym nagle pojawia się czarny monolit. Obiekt zamienia Bowmana w coś, co wygląda jak ludzki embrion, lub nowo narodzone dziecko otoczone promienistą bańką. W finałowym ujęciu widzimy owe dziecko (nazwane w książce "Gwiezdnym Dzieckiem") unoszące się w przestrzeni kosmicznej na tle ziemi.


Tia, powtarzam to sobie każdego ranka, gdy spojrzę w lustro.


Na przestrzeni lat "Odyseja Kosmiczna" interpretowana była na wiele sposobów zarówno przez krytyków, jak i przez fanów, często niejednoznacznie. Sam Kubrick raz powiedział, że interpretacja wydarzeń z filmu może być dowolna i że jeśli zmusił widza do własnych refleksji, to osiągnął sukces i na pewno nie będzie wyrysowywać mapy wydarzeń i ich interpretacji, którą każdy mógłby ślepo się sugerować. Jakkolwiek zinterpretujemy ten film, czy w znaczeniu dosłownym, tj. przykładowo monolit jest częścią pozaziemskiej cywilizacji, która dała początek rodzajowi ludzkiemu; albo może jako interpretację alegoryczną, mianowicie monolit będący metaforą dla osiągnięcia kolejnego stopnia ewolucyjnego przez człowieka, to już zależy tylko i wyłącznie od nas.


Ciekawe jakby się to oglądało na kwasie...


Drogi czytelniku, jeśli dobrnąłeś do tego akapitu, to znaczy, że sam już teoretycznie powinieneś wiedzieć, czy chcesz się zapoznać z tym filmem, czy nie. Na zakończenie jeszcze dodam, że z całą pewnością nie jest to żadne kino na piątowy wieczór, od którego jedyne czego się można spodziewac to dobrej rozrywki, bez konkretnej formy, czy wartosci intelektualnej. "Odyseja Kosmiczna 2001" to niezwykle głęboki film, który z całą pewnościa nie da się o sobie zapomnieć widzowi, na jakiś czas po seansie. Jest to kino skłaniające do przemyśleń, pożywka dla umysłu, która dodatkowo oczaruje symboliką i pięknymi wizjami przyszłości.
Ostatnio zmieniony przez StuntmanMikeL 2010-01-11, 12:26, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Moryc 
Cockroach



Dołączył: 20 Gru 2008
Posty: 96
Wysłany: 2010-01-14, 17:52   

Zapomniales dodac ze jest to kino trudne, i przecietny widz moze nie wytrzymac sceny kosmicznego baletu ktora trwa trwa... i trwaa. Wielu potencjalnych widzow przy tym wysiadzie. Nawet pozniejsza scena na stacji kosmicznej nie ratuje jakos sytuacji, (poza tym chyba sluzyla tylko temu zeby pokazac jak w przyszlosci moze wygladac komunikacja. (albo zaprezentowaniu corki rezysera)).

Przy samym nadmienieniu o fabule, wlasciwie cala ja opowiedziales, jednoczesnie marginalizujac role HAL'a.
HAL, mimo ze dlugo nie gra, jest moim obiektem nr jeden z tego filmu (nawet mam tapete z jego okiem). Tylko dla niego mozna obejrzec film.


Intro jest najwspanialsze jakie bylo mi widziec do tej pory.

I tak, w tym filmie zapomnijcie o slowie "akcja" ;d
Ostatnio zmieniony przez Moryc 2010-01-14, 17:56, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group