Dla zainteresowanych, wrzucam pierwszą część muzycznego podsumowania roku 2007 z lastefemowego żurnala. Jak to się mówi by pochlebić publice - mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie ; D
---
Lustmord - Juggernaut (Luty 2007)
Przeczytawszy, że panowi Williamsowi na Juggernaucie pomoże Buzz Osborne wraz ze swoją gitarą, po cichu spodziewałem się czegoś na kształt Pigs of the Roman Empire Part 2. Tym razem moje przeczucia w dużej mierze się sprawdziły, na szczęście nie dostaliśmy odgrzewanego kotleta.
Cały album to czterdziestominutowa suita podzielona na cztery części. King Buzzo daje o sobie znać w drugiej i trzeciej, gitarowo i wokalnie. I właśnie w nich wiosło oraz głos (bliższy głośnemu szeptowi niż krzykowi) najbardziej dają o sobie znać, stanowiąc główy element mrocznego pejzażu. Jednak możemy zapomnieć o motywach rodem z The Bloated Pope czy Pink Bat.
Co prawda Juggernaut nie wywarł na mnie takiego wrażenia jak starsze dzieła Briana Williamsa, acz posępność i ciemność sączące się ze słuchawek są nie do zignorowania. Jeśli "świnie" były przetaczającą się przez świat apokalipsą, "moloch" wędruje przez jej pozostałości, mając za zadanie z nieco mniejszym hukiem zakończyć ich dzieło.
Na koniec dodam, iż jeśli kolaboracja Lustmorda z Melvinsami miałaby stać się muzyczną trylogią z wielkim, niszczycielskim lustmordowym finałem, z wielką chęcią takowy bym usłyszał. Tymczasem - "better to reign in hell than serve in heaven"...
---
Air - Pocket Symphony (5 marca 2007)
Najczęstszy zarzut stawiany duetowi po wydaniu tego albumu brzmiał - "Panowie Dunckel i Godin - nie wprowadziliście żadnych nowych pomysłów!". Co do tekstów - znaczy się miłość, uczucia i związane z nimi cierpienia - indeed. Jednak, co krążek zmieniają klimat i barwę muzyki. Tym razem padło na orientalną czerwień. Air dorzuciło nieco japońskich wpływów, wprowadzając charakterystyczne dla Kraju Kwitnącej Wiśni instrumenty - koto i shamisen.
A co w kwestii samej muzyki? Lekka i bardzo przyjemna. Już od pierwszych sekund za sprawą syntezatorów przeplatanych z delikatną akustyczną gitarą, Space Maker wprowadza nas w głęboki relaks (nawiasem mówiąc jest to pierwszy od czasów Moon Safari utwór wprowadzający będący instrumentalem). I w takim stanie odbywamy 47-minutową podróż przez najróżniejsze odcienie muzycznej czerwieni, może niezbyt różnorodne, acz przyjemne dla ucha. Jej powolne tempo na chwilę przyśpiesza w Mer Du Japon, jednym z ciekawszych kawałków, wypełnionym dźwiękową bryzą. Wcześniej warto zwrócić uwagę na singlowe Once Upon A Time, One Hell Of A Party (porównujące nieudaną miłość do szalonej imprezy i następującym po niej kacu) Napalm Love (jest tu odrobinę nowych pomysłów) i Mayfair Song. Może pod koniec czułem się nieco znudzony Somewhere Between Walking And Sleeping i Redhead Girl, na szczęście znużenie zostało zatarte przez niemalże kołysankowe Night Sight kończące podróż.
Jeśli podczas zachodu słońca zatapiającego niebo pomarańczą najdzie Cię ochota na spokojną, relaksującą nutę - ta będzie dobrym wyborem. Choć ich wcześniejszych dzieł nie pobije.
---
Amon Tobin - Foley Room (5 marca 2007)
Tobina doceniam przede wszystkim za dwie rzeczy - jego muzyce niełatwo jest przypiąć konkretne gatunkowe plakietki, nigdy też nie stoi on w miejscu. Każdy jego krążek brzmi inaczej, nigdy nie zdarzyło mu się popełnić albumu, który uznałbym za część drugą poprzednika (Kontynuacja eksperymentów to już zupełnie inna bajka). Foley Room chlubnie kontynuuje tradycję eksperymentującego Brazylijczyka. Tym razem zamiast grzebać pośród kilkuset winyli, zabrał się za nagrywanie w terenie. "Ofiarami" jego mikrofonów padły - jak wspomniano we wkładce płyty - m.in. warczące lwy, ryczące tygrysy, szczury, sąsiedzi śpiewający pod prysznicem czy mrówki jedzące trawę.
Informacja, że w nagrywaniu jednego z utworów - Bloodstone - uczestniczyć będzie słynny Kronos Quartet, została przyjęta przez oczekujących z niemałym entuzjazmem. W moim odczuciu jednak, "krwawy kamień" pełniący rolę otwieracza jest niczym dobrze przyrządzony, lecz niestety, „rozpaćkany” kotlet. Brzmieniowo znakomity, kompozycyjnie natomiast brakuje mi wielkiego smyczkowo-tobinowskiego uderzenia - kawałek kończy się w momencie, w którym powinno pojawić się drugie crescendo, prowadzące do finału. Następny Esther's padł ofiarą podobnego syndromu; gdyby do tych ciężkich bitów przeplatanych pianinem dorzucić parę urozmaiceń bądź komplikacji (choć mamy czadowe i dosłownie czadzące intro) zabijających monotonię byłby to numer wspaniały. A tak otrzymujemy tylko dobry.
Na szczęście dalej jest już ciekawiej. Keep Your Distance i The Killer's Vanilla brzmią jak ścieżka dźwiękowa do filmu szpiegowskiego nieźle przyprawionego kwasem. Za sprawą Kitchen Sink i Horsefish udajemy się w morską podróż, też nieco "podrasowaną". Utwór tytułowy spełnia swoją rolę jak należy - jest esencją chaosu, eksperymentowania i duchoty wypełniających cały album.
Tobin musi lubić porządnie sobie poćpać, co udowadnia w następnych trzech utworach, wypełnionych dźwiękami z pogranicza halucynacji i rzeczywistości. Big Furry Head, Ever Falling i Always brzmią jak zniekształcone wersje "normalnych" piosenek, samych w sobie będących niezłym odlotem. A na sam koniec, Brazylijczyk serwuje nam iście wyśmienity podwójny deser - Straight Psyche jest znakomitym odpoczynkiem dla umysłu i uszu po poprzednich wariacjach. Ta mieszanina dochodzących z oddali orientalno-narkotycznych (lecz spokojnych) dźwięków jest jedną z najlepszych, jakie udało się stworzyć Tobinowi. At The End Of the Day to natomiast najmocniejszy tobinowski zamykacz - jednocześnie pobudza i ochładza, w wyśmienitym stylu kończąc bardzo dobry krążek.
Wydany w 2002 Out From Out Where był najgęstszym dziełem Tobina. Foley Room jest natomiast najduszniejszą płytą Jimiego Hendrixa muzyki samplowanej. Nie pytajcie, o co mi chodzi, po prostu po nie sięgnijcie : )
---
Infected Mushroom - Vicious Delicious (26 marca 2007)
Niestety, osoby krytykujące tę płytę za pójście Infected Mushroom w stronę publiki miały rację. Kwas zawarty w tak gęstych ilościach w poprzednich grzybach został zmieszany z chęcią zarobienia pieniążków. I tak, Vicious Delicious jest najłatwiejszym do przyswojenia krążkiem grzybiastych.
Co do pomysłów, od ostatniego albumu poza "rozcieńczeniem" odczynu kwaśnego duet nie za wiele zmienił. Można wręcz rzec, że panowie mimo pójścia w stronę publiki wciąż próbują wrzucić "stary kwas" sprzed 3 lat, jednak efektem jest muzyczne niezdecydowanie - kwaśnie czy zasadowo?
Mamy tu pełno nawiązań do elektro-popu (przyjazny radiu Forgive Me, kilka ostatnich minut Special Place) i nu-metalu (Rapująco-młodzieżowo-gniewny Artillery, "smutny" In Front Of Me). "Oldskulowe" kawałki - bez zabaw ze śpiewem znaczy się - same w sobie są dobre (tytułówka jest najbliżej klasycznej "struktury grzyba"), ale to właśnie w nich czuć największe niezdecydowanie - jedziemy po całości czy może jednak trochę zwolnimy? Kombinowanie przyniosło ciekawe rezultaty, czasem jednak ma się wrażenie, że eksperymenty wymykały się spod kontroli. Dobrym tego przykładem jest Heavyweight, istna przeplatanka psychodeli, ostrych gitarowych motywów i chórków dotkniętych halucynogenami, tworząca wciągającą i ciekawą, acz mocno kiczowatą mieszankę. Po jej odsłuchaniu zadajemy sobie pytanie: "To oni po takim ćpaniu jeszcze żyją?".
Album ten dobrze sprawdzi się na imprezie, gdzie przyda się coś ostrzejszego niż "teknoł teknoł teknoooł", przy czym w miarę przyswajalnego dla publiki, choć nie prymitywnego, no i lud powinien być już nieźle rozkręcony. Na szczęście duetowi nieco "brakuje" do plastikowych dejotów z zasmarkanymi włosami, wykrzykującymi "Pucz ja hends in di er!"
---
Nine Inch Nails - Year Zero (16 kwietnia 2007)
Krótka piłka – najpierw track-by-track, potem omówienie, pieprzyć kampanię reklamową i "Year Zero Alternate Reality Game" (choć w gruncie rzeczy toto samo). Jeśli nie chce Wam się czytać - Year Zero przeciętną płytą jest. Jeśli chce Wam się czytać, zapraszam poniżej:
1) Hyperpower! - mocne i konkretne rozpoczęcie albumu. Brutalna perkusja i gitary w połączeniu z odgłosami protestującego, a następnie masakrowanego tłumu tworzą iście apokaliptyczną, pełną agresji mieszankę. Szkoda, że tak krótką. Gdyby "mocniejsze" kawałki miały w sobie chociaż część gniewu Hyperpower!, mielibyśmy do czynienia z potężną płytą.
2) The Beginning of the End - tu następuje lekkie cofnięcie się w czasie. Kawałek ten brzmieniowo plasuje się między Year Zero a With Teeth, co raczej ciężko uznać za plus. Nie jest zły, ale bardziej widziałbym go w roli b-sajda.
3) Survivalism - można rzec, że jest to następca gryzionej ręki, ale za to jaki! Elektronikę wykorzystano tu wyśmienicie, wokal Reznora kojarzący się z dyszeniem idealnie pasuje do tekstu. No i ta "wretchedowa" gitara w drugiej części utworu... Zdecydowanie jeden z najlepszych singli NIN i najmocniejszych punktów Year Zero.
4) The Good Soldier - jeden z najmroczniejszych utworów, zapowiada nadchodzącą powolnymi krokami zagładę totalną. Bez wątpienia przyczyniają się do tego ponura gitara i dzwoneczki obecne na drugim planie. Gdyby gitarowa końcówka byłaby nieco dłuższa, otrzymalibyśmy kawałek wyśmienity, tak mamy tylko bardzo dobry.
5) Vessel - być może utwór ten spodobałby mi się, gdybym nie był obeznany z hałaśliwszymi wykonawcami muzyki elektronicznej. O ile sam w sobie nie jest zły, na "szerszym" tle prezentuje się niczym parodia muzyki noise.
6) Me, I'm Not - kolejny zwiastun nadchodzącego "czegoś". Choć refren wyszedł Reznorowi zabawnie, jest to dobry kawałek. Klimatem i rolą, którą pełni na albumie jak dla mnie najbliżej mu do spiralowego The Becoming.
7) Capital G - po 18 latach Trent ponownie próbuje rapować. Tym razem jednak udowadnia, że nie jest do tego stworzony (ew. za stary). Drugi singiel roku zerowego nie odrzuca, ale też nie zachwyca. Może być, ot do poskakania.
8) My Violent Heart - brzmiący niczym Pretty Hate Machine XXI wieku jest kolejnym mocnym utworem z Year Zero. Trudno przejść obojętnie obok wokalu i hałaśliwych gitar w refrenie, pełnych niemalże młodzieńczej pasji niemłodego już Trenta, do której nie wkradła się infantylność. W polubieniu tego kawałka niewątpliwie pomógł mi ogromny sentyment, jakim darzę debiut gwoździ. Good shit.
9) The Warning - o dziwo, po świetnym utworze pojawia się... utwór dobry. Na jego jakość składa się ostry połamany bit, nieco fradżajlowa gitara, masa elektronicznych urozmaiceń oraz oczywiście Trencik. Po prostu another good shit.
10) God Given - nieważne jak bardzo próbowałbym polubić track numer dziesięć, nigdy mi się to nie uda. Fragment "Come on, sing along everybody now" oraz szept Reznora, (jeden z najgejowszych momentów w muzyce NIN) po prostu mnie od God Given odrzucają... Poza tym - średniak.
11) Meet Your Master - bit niemalże taki sam jak w The Warning. Nadchodzące "coś" jest zdecydowanie bliżej, także w sferze tekstowej. Kolejny po Capital G kawałek z szuflady podpisanej "może być".
12) The Greater Good - imo wokal Reznora jest tu obecny po to, by ludzie słaniający się w męczarniach, jeśli nie słyszą jego głosu w utworach NIN, nie przeżywali ich i tym razem. Innymi słowy - wrzucony na siłę, nie pomaga budować napięcia. W warstwie muzycznej - kawałek cudownie złowieszczy i klimatyczny. Na szczęście na singlu Survivalism mamy jego wersję instrumentalną...
13) The Great Destroyer - poza gejowym "I'm the great DESTROYAAAAAAAA" (prawie jak HEEEEMAAAAN) - nawet dobry, choć "hałaśliwa" część brzmi niczym popłuczyny po Atari Teenage Riot.
14) Another Version Of The Truth - najbardziej "zmarnowany" utwór z Year Zero. Gdyby pierwsza część (niepokojące pianino plus cienka ściana hałasu) byłaby dłuższa, a druga (bardzo stillowe spokojne pianino ze ścianą hałasu w tle) byłaby czymś na kształt outra, mielibyśmy do czynienia z jednym z najlepszych instrumentali NIN. A gdyby w to wszystko jeszcze wmiksować (tuż za pianinem) smyczki z remiksu Kronos Quartet & Enrique Gonzaleza oraz zakończenie "urwanego" teasera Y0... Achh, rozmarzyłem się. Niestety, bliżej temu kawałkowi do szkicu niż finalnej kompozycji.
15) In This Twilight - nastrój rodem z samego oka cyklonu zbiorowego samobójstwa cywilizacji. Wraz z pięknym, niemalże płaczliwym (acz pełnym nadziei) głosem Trenta tworzy on klimat ostatniego zachodu słońca ludzkości. Kawałek po prostu cudowny.
16) Zero-Sum - pieśń pożegnalna człowieka tymczasowo oszczędzonego przez apokalipsę, choć świadomego, że wkrótce także i on odejdzie z tego świata. Obok Hurt i The Great Below, najlepszy jak do tej pory NINowy zamykacz - ten cudowny "rozpływający się" klimat po prostu subtelnie zabija...
Jakie są grzechy główne Year Zero? Przede wszystkim mam nieodparte wrażenie, że Reznor tworzył ten album na szybko. Dla miłośnika NIN nie obeznanego w eksperymentalnej elektronice krążek ten może brzmieć bardzo świeżo i ciekawie. Natomiast osoby ze sporym bagażem muzycznych doświadczeń związanych z tym gatunkiem, wielokrotnie doznają uczucia deja vu. Pod względem kompozycyjnym prawie cały czas miałem wrażenie, że Trencik "odrobił obowiązkową pracę domową" i zadowolony wypuścił efekt finalny. Wiele kawałków na tym traci.
Gdyby nie Survivalism, In This Twilight i Zero-Sum, uznałbym Year Zero za płytę mierną z paroma ciekawszymi momentami. Jednak, dzięki tym trzem utworom mamy pozycję przeciętną, z lekkim nachyleniem na "dobra", acz nie dorastającą do pięt żadnemu albumowi NIN wydanemu przed rokiem 2005. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - Trent Reznor się wypala.
---
Ciąg dalszy oczywiście nastąpi... ; )
Ostatnio zmieniony przez pyramid.pusher 2007-12-26, 01:14, w całości zmieniany 1 raz
Infected Mushroom - Vicious Delicious - albumik bardzo mi się podobał. Faktycznie można odczuć lekką różnicę w stosunku do ich wcześniejszych dokonań, jednak osobiście od zawsze wolałem ich lżejsze kawałki typu "I Wish" czy "Yom Huledet" nagrany we współpracy z "Berry Shakharofem" od i tak fenomenalnych, psychodelicznych brzmień, czego przykładem może być "Cities Of The Future" (chociaż nie jest to wcale tak mocno zjarany kawałek) . Ich muzyka nie jest na pewno przeznaczona dla wszystkich odbiorców i nie dziwie się, że panowie zrobili mały ukłon w stronę szerszej publiki. Dziewiąta pozycja na liście DJ-Mag do czegoś jednak zobowiązuje i jest to swego rodzaju podziękowanie dla wszystkich fanów "zainfekowanych". Na tym longplayu każdy fan muzyki elektronicznej znajdzie coś dla swojego ucha...może poza ortodoksyjnymi Tekno-Mułami.
Przyznam jednak całkowicie z ręką na sercu, iż mój stosunek do ów płyty na samym początku był mocno ambiwalentny. Po krótkim czasie okazało jednak, że tego typu muzyka mocno mi się przejadła i zmuszony byłem odstawić ten krążek na kilka miesięcy. Wróciłem do niego bodajże w w październiku i przyznaję, że było naprawdę warto
_________________
Ostatnio zmieniony przez Carmash 2007-12-26, 11:12, w całości zmieniany 1 raz
Puty [Usunięty]
Wysłany: 2007-12-26, 18:29
No poleciłeś mi tro kiedyś, ale nie podpasowało... pierwszy raz spotkalem się z tak pokręconą... muzyką(choć dla mnie był to zlepek jakichś dźwięków, lepiej bądź gorzej dobranych...)
Ostatnio zmieniony przez Puty 2007-12-26, 18:31, w całości zmieniany 1 raz
No poleciłeś mi tro kiedyś, ale nie podpasowało... pierwszy raz spotkalem się z tak pokręconą... muzyką(choć dla mnie był to zlepek jakichś dźwięków, lepiej bądź gorzej dobranych...)
Zaiste wszystko opiera się o gust odbiorcy Niektóre kawałki naprawdę sprawiają wrażenie chaotycznych (bo i taki jest styl) i nie przemyślanych kompozycyjnie, ale dla osób nie odnajdujących się w totalnym kwasie mogę polecić ich lżejsze kawałki, które są robione specjalnie dla szerszej grupy fanów muzyki elektronicznej.
Ja niecierpliwie czekam na nowy album "Queen" nagrany we współpracy z "Paulem Rodgersem".
Ok, wrzucam wcześniej zapowiadaną część drugą muzycznego podsumowania roku dwa zero zero siedem. Opóźnienie nastąpiło lenistwem oraz walącą się maszyna
---
Paul Hartnoll – The Ideal Condition (28 maja 2007)
Nie ukrywam, iż liczyłem na to, że album ten jako solowy projekt połowy duetu Orbital będzie przynajmniej po części kontynuował podróż przez przestrzenie wypełnione niepowtarzalnymi dźwiękami tego że zespołu. Bracia Paul i Phil Hartnoll jako orbitalni pożegnali się z publicznością w 2004 The Blue Album (swoją drogą nie takim złym jak go malują). W 2007 obydwaj powracają ze swoimi solowymi krążkami.
Album składa się z dziewięciu utworów, z czego pięć to instrumentale. Na pozostałych czterech młodszego Hartnolla wspomagają wokaliści. Jako że kawałki wokalne przeplatają się z instrumentalnymi, najlepszym wyjściem będzie opisać "stan idealny" metodą track-by-track.
Już od utworu wprowadzającego Haven't We Meet Before? czuć, że Paul nie osiadł na "starych orbitalach" i tchnął w swoją muzykę dużo klasycznej świeżości. Nad elektronicznymi dźwiękami zdecydowaną przewagę mają smyczki i chór. Klimat natomiast niemalże żywcem zaczerpnięty z wysokobudżetowej filmowej produkcji, na szczęście lepszej klasy - bez kiczu i dłużyzn. Podczas słuchania aż chce się rzec iście aktorskim tonem - "Witamy ponownie, panie Hartnoll...". For Silence z uroczo śpiewającą Lianne Hall jest słodką balladą, gdzie przewagę mają ponownie instrumenty "żywe" (do wokalu i skrzypiec dochodzą ładne dzwoneczki). Simple Sounds to pierwszy konkretniejszy elektronik - skrzyżowanie kwaśnych dźwięków z fletem i - po raz kolejny, ale tym razem już dyskretniej - smyczkami. Mimo że nie zachwyca, bardzo przyjemny dla ucha.
Singlowy numer czwarty, zbliżony do elektro-popu Please z proszącym Robertem Smithem na wokalu, jak na singla przystało, jest najbardziej chwytliwy i przyjazny radiu. I jak to z singlowymi numerami bywa, tematyką tekstu jest miłość. Pełen ciepłych elektronicznych dźwięków, kawałek równie lekki co przyjemny.
Środek płyty jest zdecydowanie najlepszą jej częścią – Unsteady Waltz to czysta muzyka klasyczna, bez ingerencji komputerowych brzmień. Wieloletni weteran brytyjskiego techno w tym przemiłym - tworzącym sielską atmsoferę - utworze wreszcie pokazuje się z ludzkiej strony. Plus dla pana, panie młodszy Hartnoll! Nothing Else Matters jest natomiast najładniejszym kawałkiem wokalnym. Ten klimat przyśpieszonej (i nieco smutnej) kołysanki, ten kojący głos Akayzii Parker, ten refren... Elektroniczny miód dla uszu.
Siódmy Patchwork Guilt wywołał uśmiech sentymentu na mojej twarzy - najbardziej orbitalowy z całego albumu. Nie jest to co prawda już to samo, ale miłe wspomnienia i cząstkę "orbitalności" przywołuje.
Przedostatni Aggro jest najcięższym utworem z płyty. Skrzyżowanie hartnollowych brzmień z rockiem nie dało niestety zbyt ciekawego rezultatu. Kawałek ten wraz z poprzednim, uniknął "popieszczenia" przez żywe instrumenty. Zamykający spektakl Dust Motes (zadedykowany matce Hartnollów, Yvonne) jest kompozycją przepiękną - z początkowych smutnych nut wypłakiwanych przez skrzypce w miarę trwania wyłania się nadzieja, przeradzająca się w cudowne, chwytające za serce orkiestralno-chóralne apogeum. Po raz kolejny udaje się to bez zbędnych przedłużeń i kiczu. Brawa na stojąco, panie Paul, chórze i orkiestro!
Komu mogę polecić ten krążek? Z pewnością każdemu lubiącą muzykę filmową - nie zdziwię się, jeśli któraś z instrumentalnych kompozycji zostanie użyta w jakimś wysokobudżetowcu (miejmy nadzieję, że nie byle jakim). Dla ludzi poszukujących czegoś ciekawszego niż rzeczy serwowane nam przez radio i telewizję, także powinna być to dobra propozycja. Ortodoksyjni fani Orbital oczekujący powrotu do brzmień z lat 90 mogą się jednak srodze zawieść (anyway, nie warto być purystą). A do osób z muzycznym doświadczeniem w wielu gatunkach - nie spodziewajcie się czegoś świeżego i odkrywczego, nastawcie się "jedynie" na bardzo przyjemne czterdzieści minut muzyki.
---
Aaron Spectre – Lost Tracks (5 czerwca 2007)
Aaron Spectre jest artystą co najmniej zaskakującym. To właśnie temu panu zawdzięczamy wydaną w 2006 pod pseudonimem Drumcorps breakcore'owo-grindcorowy Grist, jeden z najbrutalniejszych i najzajebistszych gitarowo-perkusyjnych ataków jaki przeżyły moje uszy. Po entuzjastycznej reakcji publiki można było spodziewać się, że Spectre pójdzie za ciosem i wykombinuje, jak siec jeszcze brutalniej.
A tymczasem - przysłowiowy guzik. Wydany w 2007 Lost Tracks jest istnym balsamem dla uszu i ducha. Ktoś komu nie spodobał się album powiedział, że jest to zbiór jego odrzutów bądź nieudanych eksperymentów, stąd nazwa. Bulszit.
Tytuł krążka znakomicie podkreśla atmosferę na nim panującą - zagubienie i melancholia zmieszane z ciągłym poszukiwaniem światła spełnionych nadziei. Muzycznie jest przeplatanką ciepłych melodii z chłodem zawartym we wszechobecnych bitach, nieraz brzmiących niczym zgrzyty dochodzące z głębii oceanu. Obydwie "temperatury" uzupełniają sę doskonale. O ile dźwięki zazwyczaj pełniące rolę uszojebców w rękach nie-zdiagnozowanych schizofreników wyrażających swoje szaleństwo w postaci muzyki, gdy pojawiają się na Lost Tracks, po prostu masują nasze bębenki.
Od samego początku album podąża według zasady - im dalej, tym bardziej melodyjnie. Do podróży kojąco zaprasza nas Dulcimer składający się głównie z pojedynczych brzdąknięć gitar i uderzeń w pianino, w uroczy sposób rozpływających się w przestrzeni dźwięku. Następne Half Silver, The Wrong Fuel i Voices są niczym rozpędzający się silnik podwodnej maszyny - w pierwszym mechanizm rozgrzewa się do startu, w drugim prowadzi słuchacza przez labirynt grot (wbrew tytułowi, paliwo nie zawodzi). W trzecim natomiast rozpędzony, podążając ku ciemnemu światłu w końcu tunelu, przygotowuje się do wypłynięcia na pełne wody. Co następuje w Ocean, będącym remixem utworu Aarktica, wydanego na Pure Tone Audiometry w 2003 roku. O ile oryginalnego kawałka nie słyszałem, wersja Aarona Spectre jest najlepszym dowodem na słowa zawarte w ostatnim zdaniu poprzedniego akapitu. Chrupoczące z początku "zasolone" dźwięki z czasem zamieniają się w elektroniczne bąbelki słodkiej wody. Gdy dołącza się do nich rozmyty wokal, aż do zakończenia utworu znajdujemy się w niebiańskiej głębii...
Down In The Gutter i Break Ya Neck (remix kawałka Lapsed) diametralnie zmieniają klimat, wyrywając nas z cudownej atmosfery budowanej przez połowę albumu. Nie myślcie jednak, że są złe. Ich jakość jest wprost proporcjonalna do stopnia zaskoczenia związanego z nagłą "zmianą bajki".
Pod koniec wracamy do pejzaży bliskich pierwszej połowie, acz nieco odmiennych. Morning Under Leaves to wspaniale pachnący ogród szumów, trzasków, zakłóceń i przesterowanych dzwoneczków. A przynajmniej dźwięków przypominających dzwoneczki... Co do ostatniego Degrees... O ile w większości przypadków, kiedy na albumie raczej-bez-wokali wkrada się "słodka" wokalistka, wychodzi z tego zrujnowany numer (bądź kilka numerów) wypełniony(ch) pseudo-podniecającym pipczeniem o pseudo-istotnych sprawach. Tu na szczęście jest zupełnie inaczej - z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że bez głosu Kazumi, koniec wędrówki byłby CHOLERNIE niekompletny.
A samo zakończenie recenzji będzie (cholernie) krótkie - dla lubiących spokojno-potrzaskaną elektronikę - pozycja obowiązkowa!
---
The Chemical Brothers – We Are The Night (2 lipca 2007)
Przed chemicznymi stało trudne zadanie - zrekompensować się przed liczną rzeszą fanów uważającą ich ostatni "wybryk" – Push the Button za wyraźnie słyszalne pójście w stronę pieniążków i - według wielu - muzyczną kichę. Czy im się to udało? Niech na to pytanie odpowie grono pokrzywdzonych, do którego ja się nie zaliczam.
Na poprzednim krążku duet podążył za hip-hopem, tutaj stery objął na brit-pop, za którym niezbyt przepadam. I tak w repertuarze gości znajdą się zespoły i wykonawcy, na widok których samo nasuwa się pytanie: "Modnisie czy pedały?".
Szczerze mówiąc – No Path To Follow jako intro chemiczni mogli sobie darować - już od pierwszych sekund nasze uszy pieści "eunuszy" wokal. Lepiej sprawdziłaby się tu kobieta. Na szczęście, utwór tytułowy od samego początku do końca, z nawiązką wynagradza nam początkowe zawodzenia. Jest to jedyny numer z tej płyty, który mógłbym umieścić w panteonie klasyków duetu. Tytułówka jest niczym obserwowanie gwiazd po dużej dawce LSD - psychodelicznie, gęsto, schizowo, ostro, mocno. A pod koniec wszystko kwaśnie się rozpływa... Tak, zdecydowanie numero uno tej płyty.
Skoro pierwszy właściwy kawałek uznałem za najlepszy, to czy reszta jest słaba? Wbrew pozorom, na to pytanie nie ma konkretnej odpowiedzi. Wiele numerów samych w sobie jest dobrych (Kopiące Saturate, dosyć smaczne, choć nie przepyszne Das Spiegel, unoszące się Burst Generator, nakręcające A Modern Midnight Conversation, pseudo-epickie acz chemicznie świeże Battle Scars), które jednak przy zestawieniu z lepszymi utworami poprzednich krążków mogłyby robić za b-sajdy. Znalazło się też trochę momentów słabych bądź po prostu niezadowalających. All Rights Reversed byłoby w porządku, gdyby nie to cholernie irytujące wycie przewijające się przez cały kawałek. Po wokalu Aliego Love w Do It Again wyraźnie słychać, że na sesję nagraniową zapomniał wziąć swój "sprzęt" (biada chemicznym, że wybrali to coś na singla, choć bez tego "śpiewu" jest o połowę mniej irytujące). Co do The Salmon Dance - jeśli potraktujemy to jako muzyczny żart, możemy dobrze się bawić. Na poważnie - pozwólcie wyciąć mi kawałek tekstu – "say out loud: What the fuck is that?". Harpoons brzmi jak intro do utworu, który mógłby być całkiem uroczy, gdyby go tylko dokończono. A, gdyby jeszcze wyrzucono ten miękki, pseudo-romantyczny głos z The Pills Won't Help You Now, płyta kończyłaby się naprawdę przyjemnie, a tak...
Chemiczni zawsze (zazwyczaj w dobrym stylu) szli za modą, co udowadniają po raz kolejny. Do We Are The Night wracam pojedynczymi numerami, które w najmniejszym stopniu za nią podążają...
---
Teargas & Plateglass – Black Triage (3 lipca 2007)
"Society was composed from three simple categories: the killers, the victims and the bystanders..."
Przyszli znikąd. Nieliczni zauważyli ich nadejście w 2004. Ci, którym się udało, otrzymali prawdziwy cios w uszy - ścieżkę dźwiękową z końca świata, gdzie pompatyczność została brutalnie wyparta przezbezlitosne trip-hopowe bity. Swoim ciężarem kosiły słuchaczy niczym kostucha w dzień ostatnich żniw, który tenże album ilustrował. "Spokojniejsze" momenty były chwilami niepokojącej ciszy przed kolejną, jeszcze większą burzą - krążek ten swoim klimatem nie dawał słuchaczowi wytchnienia aż do ostatniego dźwięku. A po ochłonięciu, pytanie od nielicznej rzeszy - kim oni do cholery są?
Można rzec, że są to residentsi XXI wieku, choć takie stwierdzenie nie będzie do końca poprawne - skład formacji jest w przybliżeniu znany choć niepotwierdzony (m.in. David Sylvian, Chris Vrenna, Ursula Rucker). Nie ma jednak w Teargas & Plateglass pojęcia takiego jak "stali członkowie". "Od kuchni", są natomiast jedną wielką zagadką. Wkrótce po wydaniu debiutu rozpłynęli się. Z równie wielką siłą przerwali milczenie po trzech latach nowym albumem Black Triage. Jednak czy aby na pewno wszystko jest na nim nowe?
Niestety, ponad połowa materiału to utwory obecne na pierwszej płycie. Ich oceniać nie będę - powiem tylko, że ich siła nie zmalała ani trochę przez trzy lata przerwy. A nowe utwory? Gdyby zamiast starego materiału dorzucono by świeży o podobnej mocy, mielibyśmy krążek bijący debiut na głowę. Jest jeszcze mroczniej, gęściej i brutalniej. Poza Introduction i Kuomintang, reszta jest bezlitosnym marszem nie oszczędzającej nikogo zagłady.
Plague Burial pełen jest dźwięków zbliżających słuchacza do stanu samobójczego; przytłumione żałobne chóry, potępieńcze smyczki, płaczący po zmarłych fortepian... Bity budzą natomiast skojarzenia jak najbardziej adekwatne do tytułu - odgłosy tysięcy regularnie pracujących koparek, grzebiących spalone ciała ofiar zarazy. W One Day Across The Valley możemy usłyszeć historię młodej dziewczyny wplątanej w sam środek masakry bezbronnej ludności. Zazwyczaj nienawidzę narracji w utworach, tutaj jednak idealnie pasuje ona do muzyki oraz uczuć narratorki; w jej opowieści nie ma poetyckich upiększeń. Jest surowo, brutalnie i bez litości.
Wcześniej wspomniany, najspokojniejszy (co nie znaczy, że jest chwilą wytchnienia) Kuomintang pełni rolę pozbawionego nadziei requiem. Z czasem do syntezatorów i pianina dołączają głosy cierpiących w czyśćcu nie do końca niewinnych zmarłych... Dźwięki piorunów obecne we wstępie Simplify This Landscape With Darkness sugerują żniwa na większą skalę. Przesterowane krzyki dochodzące do marszu dźwięków rozwiewają wszelkie wątpliwości co do charakteru "zbiorów"...
Behold The Sea Of Ills So Vast przedstawia krajobraz morza zużytych narzędzi zadających śmierć, pod którymi leżą pogrzebani, często jeszcze dogorywający ludzie. Wysokie dźwięki pianina są doskonałym dopełnieniem skrzeczących gitar zmieszanych z dalej maszerującymi bitami. Niczym ronienie pojedynczych łez nad poległymi...
Ku mojemu nieprzyjemnemu zaskoczeniu, Pray For Night To Fall to Resentments Of The Dead ze zmienioną nazwą - patrz trzeci akapit. Natomiast ostatnia nowość - najbliższy "właściwemu" trip-hopowemu rytmowi L'Hôpital de Martyrs - nieco zwalnia tempo, acz zapowiada, że kosa żniwiaża nieprędko trafi na kamień...
A my miejmy nadzieję, że Teargas & Plateglass wypuści jeszcze wiele tak dobrych albumów, bez bawienia się w powtórki. Black Triage bez cienia wątpliwości uznaję za jedno z najlepszych wydawnictw zeszłego roku.
---
UNKLE – War Stories (9 lipca 2007)
UNKLE to jeden z zespołów, który co album eksperymentuje z dodawaniem nowych gatunków do swojej palety brzmień. Niestety, Never, Never Land wydany 5 lat po udanym tajemniczo-trip-hopowo-(nieco)-rockowym-hip-hopowym debiucie Psyence Fiction udowodnił, że takowe nie zawsze wychodzą dobrze.
O ile pierwszy album był cholernie klimatyczną i różnorodną (przez co niektórzy twierdzili, że to raczej składanka niż pełnokrwisty longplay) mglistą podróżą przez depresyjno-radosne
nastroje, na drugim James Lavelle i spółka, jak dla mnie, znacznie zaniżyli pułap lotu, muzycznego i klimatycznego. Część utworów ciekawa (Eye For An Eye, Safe In Mind (Please Get This Gun Out From My Face), Invasion), część będąca po prostu pseudo-dramatyczną papką (In a State, What Are You To Me, Inside) z pięknem dociskanym na siłę. Teraz, Lavelle do pracy nad trzecim krążkiem zapraszając plejadę gwiazd brytyjskiego rocka, na warsztat wziął... No właśnie, rocka.
Jako że muzyki rockowej jako takiej słucham raczej rzadko, wrażenia po pierwszym przesłuchaniu były mniej więcej takie - "A, fajne do posłuchania, taka plejada rockowych hiciorów, ale nie, to nie toto. Ok, z wyjątkiem wyśmienitego instrumentalnego >>Chemistry<< rozpoczynającego płytę i >>Burn My Shadow<<, najlepszym wokalnie numerem od czasu >>Rabbit In Your Headlights<<. Tak tak, Ian Astbury ma cudowny wokal. Ale tak to reszta na jedno kopyto. Ale na pewno lepsze od >>Never, Never Land<<".
Pierwsze wrażenie bywa zazwyczaj złudne, więc pomęczyłem ten krążek jeszcze trochę. I tak oto z muzycznej papki zaczęły wyodrębniać się oddzielne kształty. I ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest na czym zawiesić ucho.
Które z usłyszanych figur są więc ciekawszymi? Pozwólcie, że wymienię... Przepiękne, mroczne i zajebiście filmowe Chemistry, aż się prosi (by nie powiedzieć: wystawia cztery litery) o wykorzystanie w jakimś filmie bądź serialu (co zresztą zostało już chyba uczynione). Następnie Hold My Hand z wpadającym w ucho refrenem (wokalnie Lavelle daje radę). Zawierający wyśmienity wokal Josha Homme Restless, jest świetnym kawałkiem, w którego rytm aż chce się klaskać, tu refren także wciąga. Pop-rockowy Keys To The Kingdom jest natomiast idealnym numerem na singla - aż prosi o puszczenie się w radiu, przy czym "zerwany z więzi" pobiłby większość radiowych (s)hitów.
Tempo zwalnia nieco w Price You Pay - tu melancholia i rockowe wybuchy spacerują tą samą ścieżką, trzymając się mocno za rękę. Dorzuciwszy jeszcze nieco smęcące wokale pana Lavelle otrzymujemy przyjemnie zmiękczająco-pobudzający numer. Prawdziwe eksplozje następują jednak w Burn My Shadow, który wciąż uważam za najlepszy moment płyty. Idealnie wyważony dramatyzm, przepełniająca cały utwór desperacja oraz wcześniej wspomniany niesamowity głos Astbury'ego tworzą jeden z najlepszych rockowych numerów, jakie dane mi było słyszeć. Choćby dla tego numeru warto sprawdzić album. No i ten teledysk!
Jak widać, pierwsza połowa płyty mocną jest. Czy tak samo będzie z drugą? Niestety, nie ma tak dobrze. Choć nie jest też źle - utwory od 8 do 15 to przeplatanka papki i dobrych numerów. Przy czym te lepsze stoją na równi z pierwszymi siedmioma (Intra, choć urocze, nie liczę).
Co więc mamy po drugiej stronie dobrego? Niebiańsko czilujący Twilight, jedyny nie-rockowy kawałek, gdzie po raz drugi dla UNKLE wokalnie udziela się Robert Del Naja (a.k.a 3D z Massive Attack); pełne energii Morning Rage (wokalnie chyba najlepszy z lavelle'owskich); przepiękne i epickie, bez cienia przesadnego patosu iWhen Things Explode (Ian Astbury does it again...) oraz ukryty instrumentalny Tired of Sleeping - jak dla mnie właściwe zakończenie płyty. A co z resztą? W skrócie - są i czasem sobie polecą, ale słabsze.
Wraz z wydaniem War Stories, popularność projektu Jamesa Lavelle drastycznie wzrosła. I dobrze - to kawał porządnej muzyki, w pełni zasługującej na to, by było o niej głośno. Ciekawe w jaką stronę UNKLE podąży na następnym longplayu...
PS. Do limitowanej edycji albumu dołączono krążek z instrumentalnymi wersjami wszystkich kawałków - za to dla UNKLE wielki plus. Jak dla mnie powinno być to standardem dla limitowanych edycji albumów. Niektóre ze słabszych numerów po usunięciu wokali, sporo na takiej operacji zyskują.
---
Część trzecia BĘDZIE.
Ostatnio zmieniony przez pyramid.pusher 2008-03-07, 01:12, w całości zmieniany 1 raz
Jo-Jo [Usunięty]
Wysłany: 2008-03-05, 21:03
Rany .... skąd ty wziąłeś te zespoły PH ? mają więcej niż 50 słuchaczy na świecie ? XD ( żarcik taki, nie obraź się ^^ )
PH - Świetnie opisane albumy. Mistrzowsko opisałeś uczucia towarzyszące mi przy słuchaniu Black Triage, na które sam nie umiałem znaleźć określeń ;]
Z tej części zestawiania nie słyszałem tylko Ideal Condition i Lost Tracks, co mam zamiar nadrobić w wolniejszym czasie (tak samo jak przesłuchać nowe NIN).
_________________ „Większość ludzi, w jakimś momencie życia, potyka się o prawdę. Wielu szybko się podnosi, otrzepuje i zajmuje swoimi sprawami, jakby nic się nie stało.” - Winston Churchill
"Czytaj wszystko, słuchaj każdego. Nie dawaj wiary niczemu, dopóki nie potwierdzisz tego własnymi badaniami" - William Cooper
Zespół, którego najnowszy krążek teraz opiszę, jest dla mnie synonimem muzycznego kontrastu. Mało która formacja przemieszcza się między gatunkami i ich odmianami tak swobodnie jak Ulver. Wilki bez cienia wątpliwości mogę zaliczyć do WIELKICH przełomu tysiącleci, przy czym w żadnej z tych ośmiu liter nie ma ani grama przesady. Każde z ich dzieł pachnie poprzednim, jednocześnie z nim kontrastując i dodając dużo własnej świeżości. Shadows Of The Sun nie jest wyjątkiem.
Już sama zapowiedź albumu, jako pełnego "niskich tonów i mroku" sugerowała, że nastepna jazda Norwegów obejdzie się bez szaleństw i schizofrenicznej orgii dźwięków rodem z poprzedniego Blood Inside. Zespół wspominał, że podczas tworzenia inspirował się zarówno muzyką klasyczną jak i twórcami XX wieku, lubiącymi wplatać w swoją twórczość awangardę (m.in. Pink Floyd, David Sylvian, Coil, Univers Zero).
Wrażenie towarzyszące mi zarówno przy pierwszym, jak i po wielu przesłuchaniach: jest spokojnie i minimalistycznie. Najspokojniej w całej ulverowskiej twórczości. Co prawda na "cichych" EPkach (Silence Teaches You How to Sing i Silencing the Singing) Wilki śmiało flirtowały z dźwiękami zbliżonymi do ciszy, przepełniły je jednak ogromnymi dawkami niepokoju. Dla niektórych wręcz niezdrowymi.
Kompozycje cieni słońca są do siebie równie podobne co różne - zarówno jeśli mowa o stronie czysto technicznej jak i palecie nastrojów. Wspomniany przed chwilą niepokój jest słodko-gorzkim miodem pitnym, pojawia się często wtedy, gdy niepewni zastanawiamy się, jaką drogą podąży kolejny utwór. Co ważniejsze - czy zaprowadzi nas do krainy ulotnego szczęścia o smaku słodkich kolców bezlitośnie przebijających każdy centymetr naszej tętnicy czy na ceremonię żałobną z pustą trumną, skąpaną w blasku trzech słońc i połowy księżyca - zależy w dużej mierze od słuchacza. Kwestia "co mogę czuć słuchając tego albumu" zbliżona jest bardziej do porozrzucanych kartek niż gotowej, oprawionej książki.
Idąc dalej, pozwólcie że zamiast technicznie charakteryzować utwory opiszę ich skład w nieco inny sposób. Ulver i goście tworząc ten krążek mieli do dyspozycji nietypowe substancje i typowe naczynia. Naczynie smutku po brzegi wypełnili pięknem, naczynie piękna po brzegi wypełnili smutkiem. Proces ten powtórzyli dziewięć razy, za każdym razem przelewając innym sposobem (co nie pozostało bez wpływu na kształt ostateczny). Po odpowiednio długim leżakowaniu między cieniem a światłem, zawartość dziewięciu par słoików zostaje przelana do jednego, ogromnego, o "odrętwiałej" powierzchni. Efekt końcowy pozostaje mieszaniną niejednorodną. Jest jednak możliwość uczynienia z niej jednorodnej – tego dokonać może już tylko słuchacz.
Czym byłaby jednak taka substancja, jeżeli jej cząsteczki nie tworzyłyby odpowiednio brzmiących związków? I niech to będzie ostatnie pytanie w tejże recenzji, ponieważ Ulver na tym polu NIE MÓGŁ zawieść. Wśród wcześniej wspomnianych gości znaleźli się m.in. Fennesz, legenda muzyki "eksperymentalno-klikająco-szumiąco-hałasującej" oraz Pamelia Kurstin, thereministka przez wielu uważana za współczesną Clarę Rockmore. Głównym szkieletem instrumentarium są tu pianino i smyczki. Dobrze zbudowane ciało i uroda są wielkimi grzechami postaci będącej odzwierciedleniem muzycznej całości. Są to jednak grzechy cholernie warte popełnienia.
Po raz kolejny przychodzi mi napisać ostatni akapit, po raz kolejny jestem w kropce. Niech więc drogi czytelniku i słuchaczu, akapit który czytasz będzie przedostatni, a ostatni niech pozostanie pustym, jak ostatnie dwie minuty ostatniego utworu Cieni Słońca. Bo cisza to też muzyka, pustka to też treść. I niech one służą za odpowiedź na pytanie, którym jest ta recenzja.
_________________ [quote="Aisza 20:35"]własnie myslę o 4um, walczę o nie, nie dopuszczę do tego żeby kłamstwo i chamstwo wygrało[/quote]
Z okazji dziesiątej notki na lastefemie postanowiłem jakoś uczcić fakt, że to już dziesiąta notka jest – jubileusz mały, ale zawsze jakiś. Jako że zrobienie listy kawałków trwających powyżej 10 minut byłoby rzeczą zbyt ch*jową, nawet na takiego muzycznego snoba jak ja, postawiłem na coś bardziej kreatywnego i ubrałem w słowa historię moich relacji z pierwszymi dziesięcioma zespołami z listy. Począwszy od poznania, przez ogólny zarys twórczości/brzmienia, na tym co im zawdzięczam zakończywszy. Uprzedzam jednak, że te 10 miniaturek znacznie będą odbiegały budową od moich recenzji – taki właśnie miałem zamiar. Zainteresowanie - potraktujcie to coś w rodzaju pisemnych gołstów.
---
Nine Inch Nails
Dziewięciocalowe gwoździe istniały w mojej świadomości od zawsze. Prawdopodobnie dlatego, że Reznor stworzył ścieżkę dźwiękową do QUAKE jedynki, w którą pogrywałem swojego czasu (nie powiem by nie miała wpływu na zwichrowanie mojej psychiki, choć nie był on zbyt wielki). W praniu niestety ścieżki dźwiękowej nie słyszałem (uroki piratów bez audiotracków), czytałem jednak że jest ona cholernie klimatyczna i "wyszła Reznorowi naprawdę dobrze", czy jakoś tak. Ktoś tam gdzieś jeszcze wspomniał że jest "czadowy", a jako że NIN grało coś zwanego eee, jak to było... o, rockiem industrialnym, spodziewałem się mroczych riffów idealnych do koszenia zombiaków i pakerów z piłami. Chwyciwszy za OSTa gdzieś w 2003 miło się zaskoczyłem - zamiast łupania gęsty i przyjemnie nieprzyjemny gotycko-industrialny klimat. Jak to jednak w młodości wczesnej bywało, zauroczenia muzyczne szybko przemijały i NIN poszło na długi czas w cień. Wyszło z niego z mocnym kopnięciem w uszy gdy w 2005 spróbowałem The Fragile, poleconego mi przez ANTHa. Pierwszy krążek spodobał się za pierwszym przesłuchaniem i w tempie ekspresowym poleciały następne. Wszystko - poza With Teeth (do którego jednak w końcu po wielu przesłuchaniach również się przekonałem) - niemalże od razu rozpuściło się na moich muzycznych kubkach smakowych. A pomyśleć, że kilka miesięcy wcześniej, w czasach intensywnego katowania RATMu, po wyczajeniu na szybko kilku tracków z Pretty Hate Machine i The Downward Spiral pomyślałem "E, to śpiewa jakiś pedał"... U Reznora cenię przede wszystkim szczerość oraz to, że na swoich wcześniejszych albumach (zwłaszcza The Downward Spiral i The Fragile) umieścił sporą część samego siebie, swoje prawdziwe emocje. Często obśmiewane smutne NINowe teksty (dziś dla wielu wesołych ludzików coś smutnego = EMO!), nie są udawanym pipczeniem - Trent wtedy naprawdę miał się ch*jowo. Bez cienia przesady; gwoździe są bez wątpienia jednym z najważniejszych zespołów mojego życia - to Reznor i spółka wyznaczyli większość moich muzycznych szlaków, dzięki którym odnalazłem wiele nowych, równie lub bardziej pokręconych.
---
Coil
"Jeśli chcesz prawdziwego, porządnego industrialu, to słuchnij Horse RotorvatorCoila" - powiedział kiedyś Fałszywy, gdy wspomniałem, że NIN jest zajebiste. Sprawdziłem, ale wtedy mój gust muzyczny nie był wystarczająco rozwinięty by zrozumieć "te dziwactwa" - słuchanie przerwałem gdzieś na numerze czwartym. Mimo wszystko, zespół ten zaintrygował mnie na swój sposób - wielu artystów jechało na prochach, jednak Coil w tej dziedzinie jawił się jako ekstraklasa ćpania. A potem stało się - w łapy wpadł mi Circles Of Mania, notabene z wcześniej olanej płyty. Było to uderzenie kauczukowego młotka obklejonego kawałkami rozbitego szkła przepalonej żarówki prosto między oczy mojej psychiki; hektolitrów perwersji, NAPRAWDĘ chorego wokalu Johna oraz totalnie pokruwionego tekstu tego utworu nie dało się zignorować. Gdzieś w październiku 2005 wyczaiłem album uznawany za jeden z ich najróżnorodniejszych – Love's Secret Domain. Różnorodność nie była kłamstwem, dzięki czemu LSD szybko wżarło się w mój i tak już przeżarty umysł. Potem poszło How To Destroy Angels. Mimo że jest to jedno z trudniejszych w odbiorze dzieł Coila, klimat zwyczajnie mnie urzekł - podatny wtedy byłem na rzeczy kojarzące mi się z Silent Hillem, a niszczycielom aniołów mglistości nie można było odmówić. Następnie - powrót do Horse Rotorvator i Scatology - nie dość że zacząłem chwytać to jako muzykę a nie zbiór dźwięków złożonych na prochach, to jeszcze cholernie mi się to spodobało. W następstwie reszta coilowskiej twórczości stała przed moimi chęciami otworem - choć nie podołały one wszystkim wydawnictwom, nawet do teraz. Sporo czasu minęło, doświadczenie napłynęło, skrzywienie się pogłębiło, wypadałoby nadrobić te braki. Taaak, obok gwoździ to Coil zachęcił mnie do słuchania różnorodnej, nie zawsze zdrowej muzyki. Do dziś są dla mnie zespołem, o twórczości którego trudno mówić mi bez prawdziwych emocji. Szkoda tylko, że John Balance zginął jak ostatni idiota.
---
Ministry
Jako że napisałem o nich co nieco swojego czasu (dokładnie to na ś.p. SHNG, na szczęście zachowało mi się to jeszcze poza obszarami zmarłego śmiercią tragiczną forum, więc wrzucę niedługo) piłka będzie krótka. Pozwólcie że przedstawię to równoważnikowo:
1. Otrzymanie ścieżki dźwiękowej z MATRIX (somewhere in 1999)
2. Odsłuchanie tracka numer 3 – Bad Blood
3. Po kilku przesłuchaniach - uznanie Bad Blood za jednego z największych roz3,14erdalaczy zarówno ze ścieżki dźwiękowej jak i mojego normalnego dzieciństwa
4. Po latach (końcówka maja 2005) sięgnięcie po płytę skąd pochodzi zła krew – Dark Side Of The Spoon znaczy się.
5. Po kilku przesłuchaniach - uznanie Dark Side Of The Spoon za wykruwistą płytę. d(-_-)b
6. Chęć sięgnięcia po więcej - złapanie Psalm 69
(...)
trochę później. Ministry jest zajebisty! AAANIMOOOSITYYY! \m/d(-_-)b\m/
(...)
dużo, dużo później. Udanie się na koncert MINISTRY (relację macie w topicu „Muzyka”).
Jak napisałem w poście apropo ich występu:
Cytat:
(...) ministralni są jedynym napierdalankowym zespołem którego twórczość znam niemalże w stu procentach (i w sumie jedyny jaki częściej słucham).
I tyle tutaj o nich : )
---
Pink Floyd
Kolejny zespół który istniał w mojej świadomości od zawsze, któż zresztą o nich nie słyszał? Nim zapoznałem się z ich muzyką bliżej, słyszałem jedynie pojedyncze, najpopularniejsze kawałki (znaczy się cegła, życzenie, kasa). Na początku 2006 kumpel, miłośnik zespołu, puścił mi z discmana swego Echoes. Mówiąc prosto ale szczerze - było to coś, czego wcześniej nie słyszałem. Ten morsko-kosmiczny klimat nie mógł przejść obok moich uszu niezauważony - sięgnąłem więc po więcej. The Wall, z początku wspaniałe, przez patos przelewający się przez niemalże każdą nutę bardzo szybko mi się znudziło. Poważniejsza znajomość zaczęła się od Dark Side Of The Moon i Wish You Were Here, jednak było to dopiero preludium przed najlepszym co wydało Pink Floyd - ich pierwszymi, najbardziej psychodelicznymi albumami. Z początku wydawały mi się dziwne i nieco infantylne, "dziecinność" jednak szybko stała się czymś fascynującym i wyróżniającym wczesną twórczość flojdziaków od "post-obskurowych" albumów. Tym brakowało tego niesamowitego, przyćpano-kosmicznego klimatu, klimatu którego inni podobni bądź "inspired by" wykonawcy nie potrafią odtworzyć nawet w minimalnym stopniu. Wcześniej wspomniane klasyki są wysoko wsród moich muzycznych faworytów, jednak Piper At The Gates Of Dawn, Ummagumma i Atom Heart Mother kładą dla mnie na łopatki wszystko co później miało stworzyć Pink Floyd. Ciekawi mnie natomiast, jak potoczyłyby się ich losy gdyby Syd Barrett nie przesadził z ćpaniem i nie został wykluczony z zespołu...
---
King Crimson
Pod koniec stycznia 2006 Dexter Holland wysłał mi Epitaph i 21st Century Schizoid Man. O ile pierwszy jeszcze mi nie podchodził (już widzę żądne mordu oczy pataf... epitafia... miłośników Epitafium), drugiemu już za pierwszym razem pozwoliłem się porwać i w starym stylu zgwałcić moją psychikę. I od wstąpienia na dwór Karmazynowego Króla zaczęła się znajomość z jednym z najlepszych, najciekawszych i najoryginalniejszych zespołów jaki istnieje do tej pory. Twórczość formacji poznawałem chronologicznie. In The Court Of The Crimson King, Lizard, Larks' Tongues In Aspic, Red, Discipline i The Power To Believe jako muzyczne całości urzekły mnie najbardziej. Na reszcie albumów znalazło się jednak sporo karmazynowych pereł o mocnym blasku, które zmieszane ze wspomnianymi powyżej ławicami wyśmienicie je urozmaicają (za dużo, by wymienić i nie oślepnąć). King Crimson to jedyny w moim zestawieniu prog-rockowy akcent, wypadałoby więc odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Odpowiedź będzie banalna, dla niektórych również ignorancka - klimat, styl Frippa, eksperymenty idealnie trafiające w mój gust, częste zmiany brzmienia i kierunków oraz brak przynudzania, które w wypadku rocka progresywnego bywa drugą stroną cienkiej linii, naprzeciw zachwytu.
---
Amon Tobin
O tym artyście wspomniał mi również kumpel - co prawda sam słuchał tylko Reanimator (gut czojs!), ale o istnieniu dowiedział się od brata. W wakacje 2006, okresie w którym zaostrzyły mi się zmysły drapieżcy muzycznych odkryć, Tobin był jedną z ofiar. Na pierwszy ogień poleciał jego najpopularniejszy Supermodified - od Four Ton Mantis zaczęła się moja miłość do muzyki tego niesamowitego Brazylijczyka. Jeśli DJ Shadow jest odpowiednikiem bitelsów w muzyce samplowanej, Amon Tobin to jej Hendrix. Esencją jego porytości i najmocniejszym aktem "niezaszufladkowalności" jest dla mnie trzeci longplay – Permutation. Za każdym razem słuchając potrzaskanej mieszanki jazzu, drum n' bassu, breakbitu, jungle i Bóg (niech ma Tobina w swojej opiece) wie czego jeszcze, zastanawiam się jak bardzo pokruszone musiało być szkło w donosowej mieszance wspomagającej go w nagrywaniu (zresztą i tak było pewnie jednym ze słabszych składników). Bo jak inaczej mógłby stworzyć coś tak chorego, mózgo-dziurawiącego oraz kopiącego zdołowaniem i pozytywną energią jednocześnie? Ale należy oddać sprawiedliwość reszcie krążków - każdy jego album to dzieło znacznie różniące się od poprzednika bądź następcy, każdy NAPRAWDĘ warto przesłuchać. Jak to ktoś kiedyś rzekł - "dystans między geniuszem a szaleństwem mierzony jest jedynie przez sukces". Amon Adonai Santos de Araujo Tobin zebrał wszystkie te czynniki w jednym miejscu, a dystans uczynił punktem numer 3.
---
The Prodigy
Nie wiedzieć o istnieniu prodidżów do dziś jest dużą sztuką. Nawet ja, który w czasach największego ich rozpromowania w Polsce (A.D. 1997) nie oglądał MTV i podobnych, wiedział o ich istnieniu. Gorzej z kojarzeniem samych numerów - gdzieś do marca 2006 ze słyszenia znałem tylko Smack My Bitch Up. Właśnie wtedy sięgnąłem po Fat Of The Land, album, który trafił do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii najszybciej sprzedającego się w Wielkiej Brytanii. I mimo że już wtedy "grubas" był dla mnie "tylko" czymś bardzo fajnym, szybko sięgnąłem po resztę. Znienawidzony przez wielu Always Outnumbered, Never Outgunned strawiłem zaskakująco dobrze, mimo że czuć na nim paloną gumę furgonetki pędzącej Autostradą MTV. Fajna i lekka acz płytka muzyka, akurat do posłuchania i pobaunsowania, jak na "komerchę" bardzo smaczne. Za największe osiągnięcie zespołu uważam Music For The Jilted Generation - te niemalże 80 minut z 1994 roku jest szczytem prodidżowskiej formy, którego wierzchołek przez 14 lat nie stracił na wysokości ani trochę. Muzyka dla porzuconego pokolenia jest wielką, konkretnie wbiającą się w dupę ostrą strzykawką wypełnioną czystą energią. Brzmieniem idealnie dopasowała się zarówno do masowych imprez jak i undergroundowych rejwów. Ten krążek to najlepsza odpowiedź na pytanie, czemu The Prodigy zasłużyło na popularność. Zbrodnią byłoby jeszcze nie wspomnieć o Experience; mimo "dzieciakowatości" w prawie każdym kawałku (te przyśpieszone sample wokalne nie mogą nie wywołać uśmiechu), nie jest to wiksa, jakiej się spodziewałem przed pierwszym przesłuchaniem. Debiut prodidżów jest wprost stworzony do imprez, gdzie potrzeba wkręcającej, dobrej do tańczenia, ale nie prymitywnej muzy - wszystkie te warunki spełnia jak trza. No i ten oldskulowy klimat naćpanej beztroski - bezcenny! A na koniec, wróćmy z przeszłości do teraźniejszości, wypatrując przyszłość - nowego albumu znaczy się. Szczerze mówiąc, jeśli ma być złożony przede wszystkim z kawałków granych ostatnimi czasy live (m.in. Worlds On Fire, Warriors Dance, Mescaline), nie wróżę mu przełomowości (choć przyznaję, że wspomnianych numerów nie słyszałem). Nie wspominam już, że termin wydania był wielokrotnie przekładany ("Okej, w grudniu 2008 oficjalnie ogłosimy datę ujawnienia oficjalnego, ostatecznego tytułu naszego nowego krążka" : P). Nic to, pożyjemy, zobaczymy.
---
Alec Empire
Intelligence & Sacrifice - kolejna rekomendacja muzyczna od ANTHa, somewhere in marzec 2006. Artysta sprawdzony z najzwyklejszego "może być fajne" okazał się jednym z największych przesterowników mojego gustu muzycznego. Alexandrowi Wilkie zawdzięczam wiele; nie-kojarzenie terminu "techno" z umcyko-piardami (Limited Editions 1990-1994, Generation Star Wars), odkrycie zamiłowania do NAPRAWDĘ głośnej muzyki (The Destroyer, pierwszy krążek Intelligence & Sacrifice), zwiększenie otwartości na skrajnie różne eksperymenty (Low On Ice, drugi krążek Intelligence & Sacrifice) oraz uzyskanie kolejnego odstraszacza normalnych ludzi (cała jego twórczość). Ech, czemu Alec po tylu latach szerzenia muzycznego roz3,14erdolu musiał wziąć się za bezjajeczy punk i pierdzący "hardkorowy" synth-pop (przy okazji udowadniając że ze śpiewaniem idzie mu raczej kiepsko)? Tu macz nojs?
---
The Chemical Brothers
Znając The Prodigy trudno byłoby nie nadziać się na chemicznych braci - drugich największych wymiataczy w branży big beatu. O dziwo jednak, z początku (gdzieś w drugiej połowie 2006) chemiczni wydawali mi się ciężką do przetrawienia elektroniczną papką - dźwięki z Dig Your Own Hole w ogóle do mnie nie trafiały, luzem przelatując przez uszy i umysł. Sytuacja na szczęście szybko uległa zmianie - do chemicznych powróciłem gdzieś na początku 2007. I wtedy DYOH wykopał mnie z butów. Psychodeli zawartej na tymże krążku pozazdrościć może chemicznym wielu undergroundowych twórców. Ten ciężar połączony z kwasem i spidem do dziś swoim narkotycznym czadem zmiata ogromną część starszych i współcześniejszych tanecznych albumów. Moim zdaniem po Dig Your Own Hole duetowi nie udało się stworzyć nic, co dorównywałby tej płycie, o prześciganiu nie ma co wspominać. Jedynymi krążkami które (w niewielkim stopniu) weszły w głąb dziury są Exit Planet Dust i Come With Us. Pierwszy uwielbiam za klimat, który jest jak wino - im starszy, tym lepiej się słucha i milej wspomina tamte czasy. Drugi za to, że jest po prostu bardzo dobry - w pojedynku z Surrender wygrywa jako całość (co nie znaczy że następca DYOH jest słaby, o nie). Ogólnie Simons i Rowland nie wydali żadnego albumu, który uznałbym za niepotrzebne marnowanie zasobów tłoczni. Nawet tak często jeżdżony Push The Button czy średni We Are The Night - słabe momenty są wynagradzane przez liczniejsze dobre i zajebiste. Choć obawy dotyczące produkowania przez chemicznych muzyki dla rockowych/popowych gwiazdeczek przestają być już takie bezpodstawne...
---
Aphex Twin
Kolejna legenda muzyki elektronicznej przez wielu okrzyknięta współczesnym Mozartem. Pierwszymi jego numerami jakie poznałem były Come To Daddy i Windowlicker, gdzieś pod koniec 2004. Mimo że była to wtedy NIECO nie moja muzyka, nie mogłem o nich zwyczajnie zapomnieć - także za sprawą genialnych teledysków Chrisa Cunninghama. Gorąco polecany mi przez ANTHa (again) Selected Ambient Works 85-92 był (i nadal jest) jednym z najbardziej wychwalanych albumów w historii muzyki elektronicznej. Gdzieś po trzech numerach uznałem jednak, że zdecydowanie nie jest to moja para kaloszy i na długo odstawiłem. Do próbowania wróciłem gdzieś w kwietniu 2006, chwytając za drukQs. Misz-masz pociętego & potrzaskanego techna, ambientu i krótkich pianinowych utworów (brzmiących jak prawdziwe, w rzeczywistości składają się z zaprogramowanych klawiszowych sekwencji) od razu przypadł mi do gustu, SAW 85-92 wciąż jednak za nic nie chciał się przyswoić. Spróbowałem więc z woljumem drugim. I był to bez wątpienia jeden z najważniejszych momentów dla mojego gustu muzycznego; Selected Ambient Works - Volume II był moim wprowadzeniem w świat minimalistycznego ambientu. Co prawda wcześniej próbowałem z paroma innymi rzeczami, jednak dopiero dwupłytowe arcydzieło Aphexa otworzyło mój umysł na taką muzykę. I za to jestem Ryśkowi cholernie wdzięczny. Jednak, poza wcześniej wspomnianymi rzeczami (SAW 85-92 w końcu przypadł mi po jakimś czasie, choć nie tak bardzo jak dwójka), nie słucham reszty jego twórczości zbyt często, z wyjątkiem pojedynczych numerów od czasu do czasu. Moim cichym marzeniem jest natomiast Selected Ambient Works - Volume III, będący godną kontynuacją duetu, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Co prawda szanse na takie wydawnictwo są mniejsze niż zero, ale pomarzyć zawsze można...
_________________ [quote="Aisza 20:35"]własnie myslę o 4um, walczę o nie, nie dopuszczę do tego żeby kłamstwo i chamstwo wygrało[/quote]
Cholera, może i z mojej kieszeni wystaje wazelina, a i ręce wprost ociekają tym specyfikiem, ale twoje teksty zdecydowanie nadają się do jakiegoś muzycznego czasopisma. Nie zastanawiałeś się nigdy, żeby podesłac gdzieś próbki swoich wypocin? Może i jestem ciemny głupek ze wsi, ale kiedy czytam Twoje recenzje, to żebym nie wiedział, że to ty to powiedziałbym "o, a z której to gazety? Fajna recka!". Jeszcze tylko trochę wazeliny (wiem, wiem śliskie to to i w ogóle, już tylko troszkę...) - w mojej skromnej opinii jesteś takim recenzującym Reznorem. Przelewasz dosłownie swoje uczucia względem muzyki na tekst. Cholernie mi się to podoba. Keep it up!
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum