Plazior - 2009-05-13, 20:08 Podpisuje się pod obydwoma postami Dosi. Poprzednie opowiadanie wbiło mnie w fotel. Świetne. Oryginalne. Boskie. Po prostu jesteś pisarz i ch... Aż zapisałem na dysku w postaci E-Booka.
Co do tego opowiadania, to nie podeszło mi tak specjalnie. 2 rzeczy jakie rzuciły mi się w oczy to postaci Bennego i First Love. Po co to? Dużo osób myśli, że taki smaczek itp. jest fajne. Nie zgadzam się z tym. Reszta jak u Dosi.
Ale pisz, pisz. Wiesz, Hideo Kojima w twoim wieku zaczął pisać książki. Może czas na większe wyzwanie?
I JEDNA najważniejsza rzecz. "Nie popadnij w samouwielbienie" Jak by mnie tak tu chwalili to już bym był najlepszym pisarzem na świecie i basta Dlatego niech ci nie uderzy woda sodowa do głowy to może daleko zajdziesz. Oby.
PS: Jako Attention Whore robię się już zazdrosny xDMi - 2009-05-14, 10:15 Sensu brak, bym powtarzała to, co już tak pięknie napisał Doxepine, od siebie więc dodam w tym temacie jedno słowo, które notabene najtrafniej w moim mniemaniu podsumowuje odczucia względem Twoich najnowszych wypocin- rispekt .Światłocień - 2009-05-27, 20:21 Wiekie dzięki folks! ^^
Jeden cent
Pan Sowen jak codziennie wybrał się do pracy. Mieszkał w małym miasteczku, lecz pracował w biurze w bardzo dużym mieście. Codziennie dojeżdżał pociągiem do miejsca pracy. Nudna rutyna życia codziennego. Zdążył przywyknąć do setek ludzi kłębiących się dookoła niego, nieustającego bezpłciowego szumu samochodów i aromatów rozmaitych perfum ludzi stojących obok niego na przejściu dla pieszych, które mieszały się i tworzyły razem jeden wielki niezidentyfikowany zapach tłumu. Pewnego razu, gdy stał przy przejściu dla pieszych, zmierzając właśnie do pracy, nagle coś skłoniło go by spojrzał pod nogi. Gdy pochylił głowę ujrzał leżący pod swoimi nogami malutki, metalowy krążek. Najdyskretniej jak tylko potrafił, kucnął i podniósł go. Okazał się wyjątkowo zaśniedziałym egzemplarzem jednego centa amerykańskiego z roku 1999 (z trudem odczytał datę). Normalny przechodzień uznałby, że na nic mu się nie przyda i najzwyczajniej w świecie wyrzuciłby go, ale tego dnia jakaś dziwna, wyższa siła kierowała Sowenem. Przypomniał sobie jak w dzieciństwie chuchał po trzykroć na każdy znaleziony pieniążek, aby ten przynosił mu szczęście. Oczywiście zawsze zapominał o swoim talizmanie i przy najbliższej okazji wydawał go na paczkę chrupek czy butelkę Coca-Coli.
Po chwili wahania chuchnął trzy razy na centa, po czym schował go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Stary, a głupi… - uśmiechnął się w duchu, gdy zielone światło rozjarzyło się po drugiej stronie ulicy.
Był zwykłym szarym księgowym w jednej z tysiąca firm znajdujących się w tym mieście. Gdy już dotarł do swojego miejsca pracy i usiadł przy swoim leciwym sosnowym biurku, pierwszą rzeczą, jaką zrobił było sięgniecie za pazuchę i wyjęcie znalezionej jednocentówki. Był zdziwiony przemożną chęcią dokładnego obejrzenia monety i samym faktem, że jeszcze o niej nie zapomniał. Obrócił ją w palcach. Reszka była całkowicie zaśniedziała, ale orzeł poza kilkoma rysami był w idealnym stanie.
Położył monetę w pojemniku na spinacze, po czym otworzył torbę i wypakował stos papierów. Rozpoczął kolejny dzień pracy.
Gdy wychodził z biura wieczorem był w wyśmienitym nastroju. Dzisiejsza robota poszła wyjątkowo sprawnie, nie było natrętnych telefonów od innych działów z prośbą o dodatkowe rozliczenia ani tym podobnych rzeczy. Spojrzał na zachodzące słońce oświetlające różowymi promieniami bezchmurne niebo i po raz kolejny przypomniał sobie o znalezionym nad ranem pieniążku. Jeszcze raz wyciągnął go z wewnętrznej kieszeni marynarki i zlustrował dokładnie wzrokiem.
-A może ty naprawdę masz przynosić mi szczęście? – Rzekł z uśmiechem do metalowego krążka spoczywającego na jego dłoni. Nie czekając na odpowiedź zacisnął pięść i ruszył w stronę dworca.
W domu czekała na niego przepyszna kolacja przygotowana przez jego żonę. Jako że znał swoją małżonkę już prawie 20 lat od razu uznał to za objaw podlizywania się – zawsze usiłowała wkupić się w jego łaski wykwintnymi posiłkami, kiedy czegoś od niego chciała. Późnym wieczorem jego podejrzenia się potwierdziły. Jego żona zdecydowanie czegoś chciała. Z chęcią jej to dał.
Następnego ranka, gdy cudem wymigał się od kary za brak biletu a do tego znalazł telefon komórkowy i portfel z tysiącem dolarów na jednym z siedzeń pociągu, radość i komfort psychiczny zaczęły ustępować miejsca oszołomieniu, podejrzliwości a nawet lekkiemu przerażeniu. Gdy chował znalezione rzeczy do kieszeni poczuł pod opuszkami palców mały, twardy, okrągły przedmiot. Nie musiał go wyjmować, doskonale wiedział co to takiego. Nie zważając na ludzi znajdujących się w pociągu zapytał się na głos swojej kieszeni:
-To twoja sprawka?
Chwila ciszy. Głowy zwracające się nieśmiało w jego stronę.
-Chcesz coś w zamian? Moją duszę?
Cisza. Stłumiony szum pędzącego wagonu.
-Rozumiem – stwierdził podnosząc głowę.
Przez następne kilka dni opatrzność czuwająca na Sowenem osłabła. Nie miał porażających przypadków niesamowitego szczęścia poza tym, że najzwyczajniej w świecie nie spotkało go nic przykrego.
Pewnego dnia przytrafiła się w pracy okazja do przekrętu. Pierwsza od dawna. Mógł zarobić nieco więcej fałszując jeden podpis. Prawdopodobieństwo, że ktoś wykryje oszustwo było średnie. Wahając się, pan Sowen siedział nad dokumentem, machał nerwowo plastikowym długopisem i rozglądał się na boki. Podczas przenoszenia rozbieganego wzroku z lewa na prawo pewien przedmiot leżący na biurku przykuł jego uwagę. Mały pieniążek w kolorze miedzi błyszczący z pojemnika na spinacze. (Sowen zawsze wyjmował centa z kieszeni i wkładał go do owego pojemniczka). Sięgnął po monetę i zaczął się jej przyglądać. Patrzył się na nią przez dłuższą chwilę w bezruchu, skamieniały, zupełnie jak posąg żebraka ściskającego ostatni grosz. Nagle pochwycił długopis i trzymając mocno w lewym ręku szczęśliwą monetę złożył o jeden podpis więcej.
Kolejne dni upłynęło dla Sowena wyjątkowo nerwowo. Były dwie opcje – albo dostaje tysiaka więcej, albo idzie pod sąd. W ciągu tych kilku dni jeszcze bardziej przywiązał się do swojego małego, okrągłego talizmanu. Z ręką nieustannie buszującą w czeluściach kieszeni nie dopuszczał nawet do siebie myśli o zniknięciu swojego najlepszego przyjaciela. I gdy w końcu ujrzał na błękitnym wyświetlaczu bankomatu upragnioną kwotę, poczuł jak wszystkie jego wnętrzności oblewa gęsta, słodka ulga i uczucie nieopisanej radości. Czym prędzej wyjął z kieszeni szczęśliwą monetę i mocno ją pocałował. Była bardzo ciepła i wydzielała intensywny, metaliczny, rozgrzewający zapach. Spełniony i szczęśliwy głaskał czule palcem jej wypukłości na jej powierzchni, podczas gdy bankomat zabierał się za wypluwanie banknotów.
Od tamtej pory wiedział już, że owa moneta znaleziona pewnego pochmurnego dnia na brudnym, zaplutym chodniku była źródłem największego szczęścia, jakie dane mu było kiedykolwiek. Oprócz korzyści materialnych i szczęścia we wszelakich działaniach jednocentówka dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Zapomniał, że kiedykolwiek w ogóle śmiał wątpić w czegoś takiego jak przedmiot przynoszący szczęście.
Pewnego dnia, gdy z szerokim uśmiechem i szklanką ziemnej whisky w dłoni, pan Sowen siedział na swojej kanapie naszła go pewna myśl. Myśl tak oczywista, że aż sam zwątpił w swoją elokwencję. Zerwał się gwałtownie, nie zwracając uwagi na pytające spojrzenie małżonki, po czym narzucił marynarkę i po rutynowym sprawdzeniu obecności swojej ukochanej monety, bez słowa wyszedł z domu.
W małym salonie loterii było tłoczno. Kilkanaście osób marzących o fortunie, liczących po cichu, że być może będą akurat tymi wybranymi. Pan Sowen z nieustępliwym uśmieszkiem patrzył na ludzi stojących przed nim w kolejce z lekką pogardą i politowaniem. Rozmyślał: Być może da nawet trochę swojej wygranej na cele charytatywne. Jakieś sieroty czy inne poszkodowane przez los istoty. Co prawda w ogóle go one nie obchodziły – ważne było, że los sprzyja jemu, ale zawsze to lepiej wyglądało w oczach ludzi. A reputacja i dobra opinia przydają się każdemu.
Podszedł do okienka, zakupił los. Kobieca dłoń zagarnęła banknot na drugą stronę lady i po chwili położyła na jego miejsce garść monet. Trzy dolary i pięć centów. Sowen skrzywił się na widok pięciu jednocentówek leżących przed nim, tak łudząco podobnych do jego jedynej, ukochanej monety. Zgarnął je jednym ruchem ręki i wsypał do lewej zewnętrznej kieszeni marynarki, po czym odwrócił się na pięcie i z tajemniczym uśmiechem opuścił salon. Nie przemierzył kilkunastu metrów zanim postanowił dokonać rytuału sprawdzenia obecności swojego talizmanu. Jednakże jego ręka błądząca po kieszeni nie wyczuła żadnego małego okrągłego przedmiotu. Przystanął i lekko podenerwowany zaczął intensywnie gmerać wewnątrz swojej zaufanej skrytki. Jego palce ślizgały się po gładkim materiale podszewki błądząc od rogu do rogu, ale nie napotykały żadnej zawartości. Pan Sowen poczuł momentalne uderzenie gorąca, raptowne przyspieszenie akcji serca i własny, chrapliwy oddech. Rozpaczliwie zaczął przeszukiwać pozostałe kieszenie znajdujące się w jego marynarce i spodniach. Wszystkie były puste z wyjątkiem tej zawierającej portfel. Roztrzęsionymi rękoma rozpiął go i zajrzał do przegrody z drobniakami. Wewnątrz znajdowały się trzy dolary i sześć centów. Natychmiast pojął, że wśród innych pieniędzy będących resztą z kuponu znajduje się jego talizman. Wygrzebał wszystkie monety i przyjrzał im się oszalałym spojrzeniem. Tylko dwie jednocentówki nie pochodziły z 1999 roku. Sowen zaklął siarczyście, po czym rozpoczął dokładne oglądanie posiadanych monet w nadziei na rozpoznanie tej jedynej. Po kilku minutach bardzo dokładnej analizy i intensywnego wertowania swojej pamięci w poszukiwaniu cech charakterystycznych swojego amuletu na dłoni skrzącej się od potu zostały mu dwie jednocentówki. Obydwie miały zaśniedziałą reszkę i obydwie naznaczone były rysami od strony orła. Sowen stał na chodniku z ręką wyciągnięta przed siebie i miną przypominającą nieco twarz dziecka w chwilę przed wybuchem głośnego płaczu. Usiłował rozpoznać swoją szczęśliwą monetę po układzie rys. Wreszcie, niemal w euforii stwierdził, że ta głęboka rysa przy samej krawędzi jest nie do pomylenia. Druga ręka uniosła pozostałą monetę. Drżąca dłoń zawahała się, ale ostatecznie wzięła szeroki zamach i wyrzuciła pieniążek daleko za Sowena.
- Jakże mógłbym cię pomylić z jakąkolwiek inną – rzekł czule Sowen do centa a na jego twarzy wykwitł przeraźliwy grymas. Okropna karykatura uśmiechu.
Następne dni mijały dla pana Sowena w stanie trudnego do opisania napięcia. Choć był pewien, że noszona przez niego moneta była właśnie tą, którą znalazł, to od owego feralnego wydarzenia dręczyło go coś, czego nie dało się określić. Los okazał się nic nie wartym świstkiem, co tylko wzmogło niepokój Sowena. Aż pewnego dnia, gdy wrócił z pracy do domu zastał siedzącą w salonie żonę. Miała czerwone, napuchnięte oczy a na stole leżał stos zużytych chusteczek. Obok zużytych chusteczek mocno zdezorientowany pan Sowen dostrzegł również otwartą kopertę. Jej róg wystawał nieestetycznie poza krawędź blatu. Podszedł do stołu i podniósł ów korespondencję. Krew odpłynęła mu z twarzy, gdy jego spojrzenie prześlizgnęło się po szarych literach na grzbiecie koperty: S-Ą-D R-E-J-O-N-O-W-Y… Wyjął zawartość koperty i rozbieganym wzrokiem potoczył po kartce, która wzywała go na stawienie się na rozprawę w charakterze oskarżonego o kradzież tysiąca dolarów.
- Możesz… mi to wytłumaczyć – usłyszał gdzieś obok łamiący się głos swojej żony
Milczał. Jego umysł starał się ogarnąć całą zaistniałą sytuację.
- Możesz mi to wyjaśnić?! – Wrzasnęła kobieta głosem torturowanej grzesznicy, po czym wybuchła głośnym, głębokim płaczem.
Gdy pan Sowen czytał wnikliwe treść wezwania czuł zbierającą w nim niebezpieczną mieszaninę gniewu, rozpaczy i skrajnej dezorientacji. Słyszał swój szybki, chrapliwy oddech a gdzieś na drugim planie jego żona, w wyjątkowo irytujący sposób, krzyczała z oddali na niego. Docierały do niego jedynie pojedyncze słowa.
- Ignorujesz… co się stało… pieprzona moneta…
Reakcja była natychmiastowa. Odruch. Opuścił rękę dzierżącą list i biorąc zamach uderzył z całej siły swoją żonę w twarz. Na jej licu momentalnie pojawiło się spore zaczerwienie, które natychmiast zostało ochrzczone spływającą łzą. Dopiero po chwili Sowen w pełni zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Zdawało mu się nawet, że jakiś niski, męski głos zagrzmiał wewnątrz niego:
-To było złe. Bardzo złe.
Gdy jego żona wyprostowała się po uderzeniu, Sowen ujrzał wyraźnie jej wyraz twarzy. Taki, którego nie widział nigdy nawet w najrozpaczliwszych dramatach i najbardziej przerażających filmach dokumentalnych. Mieszaninę tysiąca i jednej negatywnej emocji zebraną na twarzy jednej, niebrzydkiej kobiety.
Kolejne wydarzenia okazały się czymś z pogranicza snu i jawy, Sowen w amoku najzwyczajniej nie wiedział, co się dookoła niego dzieje. Umysł pod natłokiem szokujących wydarzeń i nadmiaru emocji usunął się gdzieś w cień pozostawiając ciało na pastwę losu. Częściowo powrócił dopiero, gdy jego żona razem z nastoletnią córką wytoczyły ostatnią, największą walizkę z domu i trzasnęły drzwiami od zewnątrz. Sowen siedział na kanapie patrząc się tępo na pismo z sądu leżące przed nim. Zapadła cisza. Gdyby nie ciało Sowena chyboczące się lekko, można by odnieść wrażenie, że wszystko wewnątrz tego salonu wypełnionego teraz czerwonym blaskiem zachodzącego słońca umarło, zamilkło i zastygło w bezruchu na zawsze. Sowen siedział jeszcze chwilę bezczynnie, aż w końcu wstał. Świdrującą ciszę przerwał szmer materiału i skrzypnięcie stelażu kanapy. Pan Sowen pochwycił swoją marynarkę i wyszedł z mieszkania nie zamykając drzwi.
Jego żony i córki już nie było przed domem. Wcale na to nie liczył. Powłócząc nogami udał się na południe w stronę jeziora. Szedł ciężkim, jednostajnym krokiem z kamienną twarzą niewyrażającą absolutnie nic i mętnym wzrokiem zapatrzonym gdzieś przed siebie. Po chwili skręcił za róg w lewo i jego oczom ukazał się brzeg niewielkiego jeziora – jednej z nielicznych atrakcji znajdujących się w jego miasteczku. Potoczył wzrokiem po cieniach budynków znajdujących się na drugiej stronie wody w dalszym ciągu nie przestając iść. Dotarł w końcu nad betonową krawędź chodnika, za którą chlupotała już brudna, zielona woda. Przykucnął i najzwyczajniej w świecie usiadł nad brzegiem zwieszając nogi tuż nad wodę. Raz jeszcze omiótł wzrokiem drugi brzeg jeziora i w tym samym momencie całe miasteczko wypełnił donośny dźwięk dzwonów. Pan Sowen spojrzał wytrzeszczonymi oczyma na wieżę, której dochodziły owe odgłosy, na krzyż znajdujący się na jej szczycie.
-Kłamcy… -szepnął. Wstał i powtórzył jeszcze raz, głośniej. Za trzecim razem wrzeszczał już ile sił w płucach.
-Kłamcy!!! Darł się – nie ma Boga! Co za Bóg pozwoliłby tak kurewsko zbłądzić swoim owieeeeczkoooooom! – Zawodził dostając ataku spazmów. Nie odwracał się za siebie. Ale wcale nie musiał tego robić, żeby ujrzeć uśmiechy ludzi znajdujących się za nim. Paskudne, fałszywe uśmiechy politowania nad człowiekiem, który postradał zmysły. Wyrazy współczucia z całego pieprzonego serca.
-Nie ma! Nie ma! Nie ma!!! – Krzyczał ciskając kamykami i śmieciami leżącymi w pobliżu. Jezioro z godnością przyjmowało rzucane weń przedmioty, milczało spokojnie, pochłaniając cierpliwie nadlatujące rzeczy.
Sowen upadł na kolana. Dyszał ciężko i charczał w akcie rachitycznego łkania. Spojrzał odpływającym wzrokiem na taflę wody przed nim. Jezioro było takie spokojne, pozbawione fal, a jego woda miała ciepły, zielony odcień. Zdawało mu się, że jezioro oczekuje na ostateczny dar. Ciało ludzkie, które będzie mogło utulić w swoich kołyszących się leciutko, głębokich, ciepłych odmętach ukołysać na swoim miękkim, przytulnym dnie do snu wiecznego.
Ale nie. To by było zbyt proste.
Wyjął z kieszeni marynarki znalezionego na ulicy jednego centa. Trzymał go na otwartej dłoni i przyglądał się mu z jawną fascynacją. Zastanawiał się jak cholernym idiotą musiał być, by uwierzyć, że mały, okrągły kawałek metalu może odmienić jego życie. Zdał sobie sprawę, że przez tą małą monetę, za którą nie był nawet w stanie kupić paczki zapałek, w stosunkowo krótkim czasie efektownie zrujnował sobie życie. Wziął lekki zamach i bez cienia wahania wrzucił swojego szczęśliwego centa do jeziora. Chlupnięcie towarzyszące wpadnięciu do wody monety było tak małe i ciche, że Sowen ledwo je dostrzegł. Otrzepał dość mocno zakurzone rękawy, przygładził sobie tłuste włosy i z neutralnym wyrazem twarzy opuścił brzeg jeziora. Teraz zmierzał w sobie tylko znaną stronę. Nie przeszedł kilku kroków, gdy los w ostatnim akcie upokorzenia umiejscowił mu pod nogami wyrwę w chodniku. Sowen zahaczył butem o krawędź płyty, potknął się i upadł na czworaka. W tym momencie dostrzegł mały przedmiot błyszczący w pobliżu jego dłoni. Podniósł go i gdy zorientował się, że właśnie trzyma w dłoni jednego dolara zaniósł się od histerycznego śmiechu. Zacisnął lewą dłoń w pięść, po czym wstał i ruszył dalej. Skupiał się na przebieraniu nogami i zaciskaniu zapoconej dłoni w uwięzionym wewnątrz dolarem. W końcu miał teraz naprawdę spore kłopoty, a zgubienie szczęśliwego talizmanu to ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował.Doxepine - 2009-05-27, 23:04 Drogi Światłocieniu, Twoje opowiadanie przypomniało mi książkę, którą czytałem jakiś czas temu, a mianowicie "Kościarz". Jest to historia psychologa lub psychiatry (nie pamiętam dokładnie), który leczy swoich pacjentów dość nietypową metodą. Mianowicie, wręcza im kostkę do gry i każe każdą decyzję podejmować zgodnie z wynikiem rzutu. W końcu sam ulega prostocie dokonywania decyzji przy użyciu kości, co prowadzi go do ruiny, zarówno wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Sytuacja jest na tyle ekstremalna, że, mimo iż jest heteroseksualistą, idzie do łózka z facetem, pytając wcześniej kości, czy ma być stroną aktywną czy pasywną. Oczywiście, wszystkie decyzje podejmuje losowe kości.
Dotknąłeś niesamowicie ważnego tematu - metafizyki i magii w naszym codziennym życiu. Nikt nie wierzy w dobre i złe wróżki, śmiejemy się na dźwięk jakiejś ezoterycznej pseudonaukowej gadaniny. Mimo to, jest w nas zakorzeniona głęboka wiara w to, że rzeczy martwe mogą i wpływają na nasze życie. Ta naiwna wiara tyczy się nie tylko tytułowego jednego centa, ale również takich rzeczy, jak: medaliki, maskotki przynoszone na maturę, "trzymanie kciuków", różne obrzędy i zwyczaje. Akceptujemy to jednak, gdyż stanowią one element naszej kultury, zarówno tej szerokiej, społecznej, jak i tej zupełnie indywidualnej. Tkwi w nas, gdzieś głęboko, przedziwna potrzeba braku racjonalności, potrzeba nieznanego. Nie umiemy wytłumaczyć logicznie, w jaki sposób maskotka ma przynieść nam szczęście. Bo przecież wiadomo, że nie przynosi... Zresztą, nic nie przynosi szczęścia. Jedyne co możemy zrobić, to sprowokować je swoim postępowaniem, podjętymi decyzjami, dokonywanymi wyborami. Talizmany pełnią jednak ważną rolę psychologiczną - dają poczucie bezpieczeństwa, wsparcie, mobilizują podświadomie nasze siły. Czujemy się pewniej, co obniża poziom naszego stresu, a to z kolei prowadzi do większej aktywizacji, zarówno umysłowej, jak i fizycznej. Wiara skumulowana w talizmanie to nie magiczna moc - to nasze własne możliwości. Bohater Twojego opowiadania odnosił sukces nie przez monetę, ale przez to, że uwierzył, że i jego może coś dobrego spotkać. Zbieg okoliczności staje się tutaj pretekstem do przypisania mu głębszej roli, która oczywiście tyczy się znalezienia ów monety. Jest pewny siebie, zadowolony, wierzy w swój sukces "zewnętrznie" - przy pomocy małego, zaśniedziałego przedmiotu. Katastrofa przychodzi wtedy, gdy pojawiają się wątpliwości. Autentyczność monety szczęścia zostaje podważona, a więc i cała wiara w niej skumulowana również. Bohater traci kontrolę nad wszystkim, bo stracił kontrolę nad monetą będącą odzwierciedleniem jego samego. Szczęście na powrót stało się tylko zbiegiem okoliczności... Przypadkowe jest tu wszystko, począwszy od znalezienia monety, aż po znalezieniu nowej... I żaden amulet nie sprawi, by coś miało się zdarzyć z premedytacją...
Koniec literackiej analizy. Czas na krytykę. Zaskoczyło mnie to opowiadanie. Dlaczego? Bo jest inne od tego, co pisałeś do tej pory. Nie ma tu ironii słownej, jest za to niesamowicie trafnie wkomponowana ironia całej tej sytuacji. Czytelnik ma uwierzyć, że moneta jest naprawdę magiczna. Liczy na czary-mary, hokus-pokus, zostaje jednak wystrychnięta na dudka. Jesteś niesamowicie sugestywny, prowadząc bardzo inteligentną i, przede wszystkim, świadomą, grę z czytelnikiem. Grę konwenansem opowiadania o cudownym przedmiocie - z pogranicza horroru, thrillera i paru innych gatunków. Umiejętnie zabawiasz się kliszami, przycinając je i dopasowując do siebie. Jest to opowiadanie dojrzałego nowelisty, któremu zabawa słowem sprawia niesamowitą radość. Cieszę się, że Twoja ironia, którą bardzo lubię, przybiera różne kształty. Twoje opowiadanie ma jeszcze jedną zaletę. Jest najzwyklejsze w świecie! Bez zbędnych udziwnień, bez zbędnych komentarzy. Skupiłeś się na bohaterze i, mimo krótkiej formy, zacząłeś bawić się w budowanie portretu psychologicznego. To czynności podejmowane przez głównego bohatera kreują jego wizerunek w głowie czytelnika. Dajesz zupełnie wolną rękę na interpretacje. Każdy może doszukać się tutaj innych mechanizmów. To naprawdę niesamowita układanka logiczna, mimo powierzchownej prostoty tematu. I jeszcze jedno. Na szczególną pochwałę zasługuje fakt, że nie jesteś skażony "wszechwiedzą". Nie stawiasz pytań i sam na nie nie odpowiadasz. W ogóle nikogo nie pytasz. Przedstawiasz wycinek z rzeczywistości, która, jak podejrzewam, jest wycinkiem wielu osób. I robisz to w sposób bardzo dojrzały...Światłocień - 2009-06-02, 21:10 A teraz coś z zupełnie innej beczki :razz:
Wiedział, że bardzo dużo ryzykuje. Tak właściwie to było to jednoznaczne z próbą samobójczą. Widział pochmurną twarz sprzedawcy wręczającego mu sucho żądany towar. Choć był już starszym człowiekiem, niewątpliwie rozumiał – nie raz zapewne zastawał wybitą szybę w oknie swojego sklepu, a jedyną szkodą, jaką znajdował wewnątrz były porozrywane, oplute i pomazane wulgarnymi inwektywami czerwone paczki, schowane w najgłębszych zakątkach półek sklepowych, tak bardzo znienawidzone w tej dzielnicy miasta. Wziął zakup z lady, błyskawicznie schował go za poły swojej bluzy, po czym pełen obaw opuścił sklep. Szedł w kierunku przystanku tramwajowego, przykurczony i wyraźnie podenerwowany. Rozglądał się gorączkowo, jednakże nie widział wokół żadnego potencjalnego zagrożenia. Ulice opustoszały. Nie było nikogo. Pokusa stawała się coraz silniejsza.
Ten cudowny, lekko kwaskowy smak. Jedyny w swoim rodzaju. Wspaniały.
Nie wytrzymał. Wyciągnął zza pazuchy paczkę chipsów o smaku ketchupu.
Ledwie zdążył zaszeleścić otwieraną torbą, usłyszał za sobą głośny, nieokrzesany ryk:
-Pierdolony czerwony pedał! Zajebać!
Odwrócił się na ułamek sekundy, tylko po to, aby oszacować liczbę oprawców. Cztery, zakapturzone postacie biegnące w jego stronę. Rzucił się do ucieczki.
Przebierał nogami najszybciej jak tylko potrafił. Słyszał swój przyspieszony oddech. Niestety, oprócz tego słyszał też wyraźnie tupot rozwścieczonych fanatyków zaraz za nim. W końcu poczuł mocne szarpnięcie za kaptur. To był już koniec. Kolejne kilkadziesiąt sekund jego życia było uosobieniem bólu w czystej postaci. Sylwetki pochylające się na nim, kopniaki nacierające zewsząd na każdą część jego ciała. Gdy otrzymał ostatni cios w nerkę, poprzez szum w uszach, usłyszał cichnące odgłosy kroków. Leżał jeszcze chwilę, po czym z trudem wstał i starając się ignorować liczne, strategiczne punkty na ciele promieniujące bólem pokuśtykał w stronę przystanku.
Szczęk zamka, szuranie obicia drzwi o próg i zapach obiadu bijący po nozdrzach. Schabowy z ziemniakami i bigosem czy jakieś równie obrzydliwe, tradycyjne gówno. Zdjął buty przy drzwiach i spróbował przemknąć obok kuchni do swojego pokoju pozostając niezauważonym przez własną matkę. Ledwie przeszedł kilka kroków, usłyszał głos mamy:
- Jacek! Boże Święty! Co Ci się stało?!
Szczęknęły drzwi od pokoju znajdującego się na wprost wejścia do domu. Oczom Jacka ukazał się jego rodzony brat. Czarne klapki Nike’a i dopasowane na nich białe skarpetki Adidasa rzucały się w oczy, podobnie jak przykrótkie, granatowe spodnie dresowe i czerwony t-shirt z wizerunkiem pomidora. Stał w drzwiach, a na jego twarzy, ozdobionej licznymi strupami, malowało się wyraźnie zainteresowanie:
-Co, młody? Lałem się z kimś? Solówę miałeś?
- Lali, to oni mnie.
-Oni? Wziąłeś kilku na raz?
-Wcale ich nie brałem! Sami się na mnie rzucili… - zamilkł, gdyż gmerając nerwowo dłonią w kieszeni bluzy wyczuł jakąś zawartość. Odruchowo wyciągnął z kieszeni drugą paczkę chipsów. Zupełnie o niej zapomniał. Jego brat patrzył się na niego szeroko otwartymi oczyma. Jego wyraz twarzy mógł oznaczać skrajne oburzenie, lecz prawdopodobnie była to tylko oznaka powolnego kojarzenia faktów: pomiętej paczki pokruszonych chipsów, dotkliwie pobitego brata i wycieczki na drugi koniec miasta.
-Pobiły Cię te Żydy! – Ryknął w końcu głosem zdychającego byka.
Młodszy z rodzeństwa milczał. Po części dlatego, że ruszanie mocno naruszoną żuchwą sprawiało mu ból.
-Pierdolone suki! Nie daruję Żydom jednym! – Darł się dalej starszy brat Jacka.
-Jak ty się wyrażasz? – Krzyknęła na niego mama stojąca teraz obok swojego młodszego syna.
-Cicho matka! To sprawa honoru! – Odparł starszy syn, nadymając się niczym indor w fazie plateau –Jutro jedziemy oblać im grafy i umówić się na ustawkę.
-Ani mi się waż! Mało masz już ryj kostropaty? – Krzyknęła matka z wyraźnym gniewem w głosie.
Starszy syn nie odpowiedział. Z poczuciem dumy i godności odwrócił się na pięcie w swoich czarnych laczkach i na powrót zaszył się w swoim pokoju.
- Idź do pokoju. Zaraz obejrzę co ci zrobili… - westchnęła matka po czym z powrotem weszła do kuchni.
I już nazajutrz można było podziwiać plamy po dwóch wiadrach czerwonej farby wylanej na grafitti w drugim końcu miasta. Piękny ozdobny napis „Cheesy Frito Lay” wystylizowany na wycięty z kawałków dziurawego sera mienił się teraz w słońcu plamami agresywnej, ostrej czerwieni. Zanim właściciele terenu zdążyli się dowiedzieć o zniszczeniu ich chluby, jeden z najbardziej reprezentatywnych fanatyków ketchupowych chipsów umówił się z nimi na bitwę na neutralnym gruncie boiska śródmiejskiej szkoły podstawowej numer 6. Następnego dnia w samo południe.
Krótko przed bitwą Jacek obserwował swojego starszego brata polerującego kij baseballowy, ostrzącego nóż i smarującego sobie twarz ketchupem Heinza. Nie odzywał się, żeby przypadkiem nie zostać zwerbowanym do walki o honor. Pozostał w domu, podczas gdy jego brat poszedł walczyć w imię tego, co kochał najbardziej: ketchupowych chipsów. Jacek położył się na łóżku sycząc z bólu, gdyż stłuczenia w dalszym ciągu bardzo mu doskwierały. Zamknął oczy i w tym samym momencie usłyszał głos swojego brata, gdzieś pod blokiem, ryczącego tubalnym głosem jedną z wielu pieśni pochwalnych pod adresem ketchupowych ziemniaczanych krążków.
Wojownika nie było w domu przez resztę dnia. Wrócił w środku nocy, gdy już wszyscy spali. Nie zważając na pogrążonych we śnie domowników upuścił z łoskotem kij baseballowy na panele w przedpokoju, powlókł się z zabłoconym ubraniu do pokoju, usiadł na swoim łóżku i zaczął płakać. Strużki łez płynęły z popodbijanych oczu. Lecz jego młodszy brat zamiast wstać, objąć go ramieniem i zapytać, co się stało, odwrócił się tylko stronę ściany i zaklął w półśnie.
Jak się nazajutrz okazało, bitwa skończyła się już wczesnym popołudniem. Ketchupowi chuligani wygrali, wyganiając z pola bitwy i wygwizdując serowych fanatyków. Niestety, w trakcie batalii jeden z żołnierzy czerwonych szeregów otrzymał od serowego maniaka cios nożem w brzuch. Cały tłum wysmarowanych na twarzy ketchupem, poranionych i poobijanych młodzieńców siedział kilka dobrych godzin przed salą operacyjną w pobliskim szpitalu, by w końcu usłyszeć dramatyczny werdykt jednego z lekarzy. Choć wszyscy oni byli mężczyznami z krwi i kości, nie kryli łez.
Pogrzeb odbył się na cmentarzu niedaleko mieszkania Jacka i jego brata. Zebrała się cała rodzina zmarłego oraz wszyscy towarzysze broni. Jacek stał obok swojego rodzeństwa, patrząc na kamienne twarze młodzieńców, którzy, jego zdaniem, wyglądali przekomicznie w czarnych garniturach tak bardzo różnych od codziennych dresów i bluz z kapturem. Spojrzał na księdza prawiącego coś o dziecku Bożym, na zdjęcie zmarłego przepasane czarną wstęgą, na marsowe miny zebranych na grobem, po czym, w akcie smutku i rozpaczy, ukrył twarz między dłońmi.Doxepine - 2009-06-09, 20:53 Światło, zaskakujesz mnie z każdym kolejnym opowiadaniem. Zapamiętaj teraz to, co powiem. Jeżeli nie zostaniesz pisarzem i nie wydasz swoich opowiadań czy powieści, znajdę Cię, gdziekolwiek byś nie był, a potem będę się nad Tobą tak długo znęcał, aż na skrzydłach polecisz na skrzydełkach ze wszystkimi swoimi rękopisami do najbliższego wydawcy. To mówię ja, Doxi, maniak słowa pisanego.
Pozwól, że przejdę teraz do tzw. rzeczy. Ale zacznę bardziej ogólnikowo, o słowie, o pomyśle i o realizacji. Wiesz, jaki jest problem wielu współczesnych pisarzy? To, że pod płaszczykiem ciekawego tematu skrywa się przerażająca pustka. To pisanie dla samego pisanie, folgowanie własnemu nienażartemu ego. Nienawidzę szczurzej ucieczki przed prawdą w pisarstwie, zarówno jeśli chodzi o prozę, jak i o poezję. Być może odbierzesz te słowa jak paplaninę jakiegoś maniaka, być może zrozumiesz, co mam na myśli. Twoje pisanie ewoluuje w tak zawrotnym tempie, że już teraz jestem w stanie z pełną odpowiedzialnością porównać Cię do najlepszych pisarzy współczesnych. A przecież Twoja droga w poszukiwaniu idealnego jeszcze się nie skończyła. Ba! Ona się dopiero rozpoczyna. Widać, że wierzysz w Słowo, że ma ono dla Ciebie jakiś sens. Tak trudno znaleźć obecnie kogoś, kto tak sprawnie się nim posługuje. Tak więc jestem Twoim pierwszym oficjalnym fanem i liczę, że pierwszą książkę wyślesz mi pocztą wraz z autografem.
Wiadomo, że aż tak kolorowo być nie może. Zauważyłem, że jeszcze gubisz się w związkach frazeologicznych. Przykładem niech będzie "ukrył twarz między dłońmi"; poprawną formą jest zaś "ukrył twarz w dłoniach". Interpunkcja i ortografia, jak na moje oko, super i tu się do czego nie ma przyczepić. Sam widzisz, jedyne uwagi obejmują jakieś językowe marginalia, których poprawianiem zajmie się korektor.
Powiedziałbym, że to opowiadanie o tolerancji, ale byłoby to nadmiernym uproszczeniem. To raczej zapis sytuacji, kiedy to głupia rzecz okazuje się mieć niewspółmiernie większe konsekwencje. To opowiadanie o ludziach zaprogramowanych, zamkniętych w jakiejś dziwnej i niezrozumiałej dla mnie pułapce nienawiści. Ale nienawiści programowanej. Nie wiedzą, czemu nienawidzą, wiedzą jednak, że nienawidzić powinni. To po części opowieść o tym, jak jedni walczą z drugimi o kwestie czysto ideologiczne, które mogłyby współistnieć ze sobą. Zupełnie tak, jak gejowskie parady i kontrdemonstracje MW, jak prawica i lewica w polskim rządzie. Nie ma tu tych złych i dobrych, wszyscy mają coś na sumieniu, ponieważ nie chcą wejść w dialog z drugą stroną... Lub uważają, że słowa "bo tak", "bo tak zawsze było", "bo to jest zgodne z..." to jakieś konkretne argumenty z którymi można polemizować. Nie zawsze kończy się to tak tragicznie jak w Twoim opowiadaniu. Zawsze jednak pozostaje niesmak i ten smutek...Światłocień - 2009-06-10, 15:21 Zrozumiałem Doxi. :grin2: Mam wrażenie, że mnie przeceniasz...
Błysk świateł, ocean ciał w trakcie ostrego sztormu i ostatnie brzmienia gitary dochodzące z potężnych wzmacniaczy ustawionych w rogach sceny. Postać szczupłego chłopaka prostująca się lekko, poprawiająca kurtuazyjnie pasek od gitary. Szklisty dźwięk talerza perkusyjnego milknie ostatecznie i sekundę później wznosi się potężny ryk bestii o tysiącu głów stojącej przed sceną. Członkowie zespołu patrzą z satysfakcją na histeryczny entuzjazm setek ludzi znajdujących się przed nimi, wsłuchują się w tłum skandujący nazwę ich zespołu. Dla czystej formalności potwierdzają wspaniałość widowni, po czym schodzą ze sceny. Udaje im się niepostrzeżenie przemknąć do prowizorycznej garderoby.
W momencie, gdy w wozie na tyłach sceny zaczęli zrzucać z siebie zapocone t-shirty rozległo się głośne dudnienie i chór cienkich, dziewczęcych pisków.
-Cipki przyszły – stwierdził gitarzysta z tajemniczym uśmiechem
-Tja… jak tu nie kochać tej roboty – dorzucił basista ironicznie, po czym westchnął cicho. Hałasy przed naczepą nie milkły, więc podszedł do ściany i uderzył w nią kilkakrotnie pięścią.
-Zamknąć tępe ryje!!!
Hałas nie umilkł nawet na chwilę.
-Było zabawne… do czasu… - rzucił perkusista sucho.
Ostatnim członkiem zespołu był wokalista i drugi gitarzysta- Tim Pawery. Siedział cicho na krześle i obserwował swoich kolegów walczących przez ścianę garderoby z tłumem fanek.
-Dajcie spokój. Przecież wiecie, że one wszystkie do mnie. – Rzekł z wrednym uśmiechem
-Tak? No to przyjmij gości, mój ty przystojniaku! Byleby z dala od nas – odparł perkusista z przekąsem
-Weź… je sobie… wszystkie… i wypierdalaj… stąd – rzucał pojedyncze słowa basista, pomiędzy kopniakami w drzwi. Klamka na moment przestała rozpaczliwie się miotać.
Tim zachichotał cicho, po czym odchylił głowę za oparcie i spojrzał się w sufit.
-Ciekawe co by było jakby je tu wpuścić…
Pozostali członkowie grupy zignorowali go. Basista walił jak oszalały w drzwi, a perkusista i gitarzysta kontynuowali przebieranie.
-Daj spokój. To nic nie da. Trzeba poczekać na ochroniarzy. – Powiedział gitarzysta, po chwili milczenia, obserwując swojego kolegę walącego niezmordowanie w magiczną drewnianą barierę dzielącą ich od rozhisteryzowanych fanek.
-No właśnie! Gdzie oni się do cholery podziewają?!
-Przestraszyli się… tłum nastolatek, na granicy nerwowej zapaści może być groźny. - Wtrącił Tim
-Przestań pieprzyć – basista skrzywił się z niesmakiem, odstąpił od drzwi wyraźnie kapitulując i zrzucił na podłogę czarną koszulkę z wizerunkiem litery A w okręgu. Kiedy cała czwórka skończyła się przebierać, szczęknął zamek w drzwiach, które uchyliły się na moment. Wychyliła się łysa głowa ochroniarza.
-Dobra chłopaki, idziemy. Tylko migiem i ostrożnie. – Starał się przekrzyczeć nieopisany gwar zza jego pleców.
-Spoko – wyszczerzył zęby Tim – rzucimy nasze znoszone szmaty w tłum. To skutecznie powinno odwrócić ich uwagę.
Ochroniarz nie odpowiedział.
Jakimś cudem udało im się dotrzeć bez większych problemów do hotelu, w którym mieli spędzić jedną noc, zanim wyruszą w dalszy ciąg trasy koncertowej. Tłum fanatycznych wielbicieli został na ulicy przed hotelem. Korytarz na trzecim piętrze, który mieli cały do swojej dyspozycji, emanował ciszą i spokojem, którego tak bardzo im brakowało.
- Nareszcie – westchnął perkusista cicho. Żadnego gwaru. Żadnych tłumów.
Rozejrzał się po korytarzu. Na trzecim piętrze znajdowało się pięć pokoi.
- Ej wiecie, co? – powiedział po chwili namysłu- Może każdy weźmie osobny pokój, żeby choć przez tę jedną noc mógł się nacieszyć spokojem i odrobina prywatności?
- No co ty? Daj spokój – zaśmiał się basista, – Co prawda aktualnie mam odrobinę dość innych ludzi, ale wasze towarzystwo póki co jeszcze jakoś toleruję.
-Jestem za – rzekł sucho Tim z kamienną twarzą. Basista spojrzał na niego, później na perkusistę by w końcu machnąć ręką.
-A idźcie sobie to osobnych pokojów, powalić konia w spokoju. Ja z Mickiem jakoś się pomieścimy w jednym, co nie? – Puścił oko do gitarzysty
- Jasne! – Mike odwzajemnił uśmiech - Pogadamy o życiu i śmierci. Poćwiczymy repertuar w środku nocy…
- Pomiziacie się… – dokończył za niego Tim. W odpowiedzi ujrzał środkowy palec swojego kolegi. Mike i basista wrzucili torby do jednego pokoju, po czym trzasnęli drzwiami od wewnątrz. Tim i perkusista zostali sami na korytarzu.
- To co? Osobne? – Upewnił się perkusista
- Tak. Weź ten obok nich, ja idę do następnego.
-OK.
Rozeszli się do swoich pokoi.
Tim zamknął drzwi i upuścił w przedsionku torbę z rzeczami. Powlókł się na dwuosobowe łóżko i opadł na nie bezwładnie. Leżał tak dłuższą chwilę gapiąc się w sufit. Nagle jego uwagę przyciągnęła śnieżnobiała zasłonka, która falowała łagodnie pod wpływem wieczornego wiatru. Okno było otwarte. Tim słyszał dochodzące z ulicy odgłosy rozmów koczujących na dole dziewczyn. Na jego twarz wstąpił lekki uśmiech. Odwrócił głowę w stronę okna i po chwili krzyknął na cały głos:
- E! Dziewczyny! To ja, Tim! Wiecie co? Spełnię wasze marzenie. Nie no któraś tu wejdzie i najzwyczajniej w świecie da mi dupy!!!
Zastygł w oczekiwaniu na reakcję. Niestety poza wyraźnym ucichnięciem rozmów nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Z powrotem wlepił wzrok w sufit
- Tak to jest – mruknął nie przestając się uśmiechać – niby to takie zakochane, niby cały pokój w moich portretach, a jak przychodzi co do czego to dupa. Bo się boi ciąży, bo tamto, bo sramto…
- Faktycznie, żałosne – odezwał się nagle głos gdzieś obok niego. Tim podskoczył ze strachu i gwałtownie odwrócił głowę. Nad jego łóżkiem stała obca mu dziewczyna.
- Jak tutaj weszłaś? O mało co zawału nie dostałem! – Wydusił z siebie Tim wyraźnie zaskoczony
- Nie zamknąłeś drzwi, sierotko! – Odparła dziewczyna uśmiechając się promiennie
-Ale, przecież ochrona hotelowa nie pozwala wejść fankom do hotelu! – Odparł Tim czując irytującą dezorientację
- Jaka ochrona? Ochrona stopuje tylko oszalałe, jawne fanatyczki, tam na chodniku, pod twoim oknem. Ja wynajęłam zawczasu najtańszy pokój w tym hotelu, a więc, jako zwykła klientka, w ogóle niezainteresowana specjalnymi gośćmi, mam do niego pełne prawo wstępu. A to, na które piętro się udaję już nikogo nie obchodzi. Dziecinnie łatwe. – Zakończyła swój wywód promiennym uśmiechem.
Tim usiadł na łóżku wyraźnie zainteresowany błyskotliwością dziewczyny. Faktycznie wydawała się być nieco bardziej elokwentna od przeciętnej fanki jego zespołu. Zlustrował ją wzrokiem. Ubrana była w zieloną bluzę, spodnie dżinsowe i lekko poszarpane, granatowe tenisówki. Miała zadbane, lśniące, długie jasnobrązowe włosy. Posiadała wyjątkowo subtelne rysy twarzy, Tim stwierdził nawet, że jest po prostu ładna, (co nie zdarzało się często ze względu na jego wysublimowane gusta.) Ale rzeczą najbardziej przykuwającą uwagę w jej wyglądzie były niewątpliwie
jej oczy. Bardzo ciemne, niemalże czarne, Tim po raz pierwszy w życiu widział tak ciemne oczy. Nawet z bliska wydawało się, że pomiędzy tęczówką a źrenicą nie ma żadnej granicy, co upodabniało ją do bohaterów kreskówek. Zdawać by się mogło, że takie oczy muszą szpecić. Ale tak nie było. W jej spojrzeniu było coś, czego Tim nie potrafił ubrać w słowa. Oczy te przeszywały na wskroś, sprawiały wrażenie, że samym tylko spojrzeniem są w stanie dowiedzieć się o tobie wszystkiego. Dogłębne wejrzenie prosto w nie odbierało całą pewność siebie. No i do tego były po prostu piękne. Tim zdał sobie sprawę, że od dłuższej chwili gapi się tępo na swojego nieoczekiwanego gościa. Szybko przeniósł swój wzrok gdzieś na bok by zachować resztki rezonu. Zaraz potem zapytał:
- Ile masz lat?
-Od kilku dni, piętnaście! – Zaszczebiotała dziewczyna nie przestając promienieć radością.
Cholera - pomyślał Tim – fajna laska, ale za młoda. Podpada pod paragraf. Chociaż z drugiej strony, niby, dlaczego ktokolwiek miałby się dowiedzieć o całym zajściu? Sprawia wrażenie na tyle rezolutnej dziewczyny, że poproszona o dyskrecję, powinna jej dochować.
Tim błysnął do niej swoim zabójczym, zniewalającym uśmiechem, po czym wskazał na łóżku miejsce obok siebie:
- A więc siadaj!
Dziewczyna usiadła i skierowała na niego swoje niesamowite oczy. Teraz, gdy jej głowa był bliżej Tim zdołał dostrzec minimalną różnicę w odcieniach tęczówek i źrenic.
-A więc jaki masz do mnie interes? – Rzekł Tim przysuwając się do niej nieznacznie. Postanowił działać szybko. Objął ją delikatnie i tym samym momencie poczuł przeszywający ból w całym ciele. Wszystkie mięśnie doznały potężnego skurczu by zaraz potem rozluźnić się całkowicie i na stałe. Tim opadł na miękkie posłanie łóżka, totalnie przerażony. Dziewczyna wstała i niczym marna aktorka z telezakupów zaprezentowała mu trzymany w dłoni paralizator.
- Każda dziewczyna powinna nosić w torebce, na wypadek różnych napalonych zboczeńców. – Wydeklamowała ze sztucznym, obrzydliwym uśmiechem. Tim patrzył się na nią przerażony z trudem łapiąc powietrze.
- Oj daj spokój! – parsknęła oprawczyni, patrząc z pogardą na jego strach – to naprawdę słaby paralizator, taki dla paniusi, żeby zdążyła na szpileczkach uciec przed zbirem za róg. Kilka minut i powinieneś z powrotem wrócić do formy. Ale zanim to nastąpi, mam dla ciebie niespodziankę! Wzięłam coś odrobinkę cięższego, co by nam za nudno nie było.
Schowała paralizator i z drugiej kieszeni bluzy powoli wysunęła jakiś przedmiot. Tim najpierw zobaczył połyskujący czarny metal, a już po chwili jego oczom ukazał się w całej okazałości najprawdziwszy rewolwer. Na spust i gładkie fragmenty kolby nalepione były chropowate plastry opatrunkowe.
- Spokojnie – powiedziała dziewczyna widząc skrajną panikę na niewładnej twarzy Tima – nie zabiję cię, gdy jesteś bezbronny. Nie będę też siedziała z wycelowanym w ciebie pistoletem. Ja po prostu sobie przycupnę na krzesełku, założę nóżkę na nóżkę i położę rękę z rewolwerem na kolanie. Może być?
Twarz Tima była cała odrętwiała, ale powoli zaczynał ją czuć. Próbował odpowiedzieć, ale z jego ust wydobył się jedynie nieartykułowany bełkot. Dziewczyna przyciągnęła z kąta pokoju drewniane krzesło, ustawiła je na wprost łóżka i usiadła na nim wygodnie w zapowiedzianej pozycji.
- Poczekam, aż będziesz mógł się ruszać. Pogadamy! – Poinformowała dziewczyna po raz kolejny prezentując swój serdeczny uśmiech. Jej towarzysz zdecydowanie nie podzielał tego entuzjazmu.
Zapadła cisza. Tim leżał na łóżku, rozpaczliwie usiłując rozruszać zmartwiałe kończyny, podczas gdy dziewczyna ciekawskim, wesołym wzrokiem rozglądała się po pokoju. Tim pomyślał, że dla postronnego obserwatora ta scena musiałaby być równie przerażająca, co groteskowa. Gwiazda rocka, przebojowe bożyszcze nastolatek, sparaliżowane, umierające teraz ze strachu, zdane na łaskę szurniętej i uzbrojonej małolaty.
W końcu, po kilku minutach ciszy, Tim będąc już w stanie poruszać językiem jęknął:
- Czego chcesz? Oddam ci się, dam całą kasę, rzeczy osobiste, nawet gitarę…
Dziewczyna przerwała mu gestem.
- Nie chcę żadnych twoich rzeczy. Mogłabym je tylko spalić. A sama myśl o zbliżeniu z tobą napawa mnie skrajną odrazą.
Tim poczuł nieprzyjemne ukłucie gdzieś wewnątrz brzucha. Po raz pierwszy w życiu usłyszał od dziewczyny, że jest odrażający. Powoli podniósł się na łóżku i usiadł na jego rogu składając drżące dłonie. Dziewczyna patrzyła na niego uważnie wzrokiem, który nagle stał się wyjątkowo zimny. -Naprawdę myślisz, że jestem twoją fanką?
Tim tracąc nadzieję na jakiekolwiek zrozumienie zaistniałej sytuacji jęknął płaczliwie:
- Nie mam pojęcia, kim ty kurwa jesteś. Płatnym mordercą?
Twarz dziewczyny stał się jeszcze bardziej posępna, uniosła powoli pistolet celując w Tima:
- Jeszcze raz powiążesz moją osobę z korzyściami materialnymi a przerwę tą konwersację w wyjątkowo brutalny sposób.
Po tym zdaniu mózg Tima przełączył się na tryb ucieczki. Uznał, że owa dziewczyna całkowicie postradała zmysły i dalsza rozmowa może tylko pogorszyć sytuację. Rozejrzał się po pokoju usiłując znaleźć jakąkolwiek rzecz pomocną w ucieczce. Po raz kolejny usłyszał wysoki głos dziewczyny:
-Nie patrz się na boki, nie dasz rady nic zrobić. Jeden ruch i cię zabiję.
Tim postanowił zaryzykować, zdobył się na szelmowski uśmieszek i zadziornie odparł:
- I co dalej? Strzał usłyszą pewnie w całym budynku.
Dziewczyna uniosła lekko brwi i westchnęła:
-O, widzisz, dobrze, że mi przypomniałeś!
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła tłumik. Dokręciła go do lufy pistoletu, po czym znowu oparła się wygodnie i spojrzała na swojego rozmówcę z politowaniem. Tim poczuł, że jego oprawczyni ma nad nim potężną przewagę mentalną. Jej zachowanie i inteligencja były niczym wielki głaz miażdżący całą jego pewność siebie, tak twardą i niezachwianą aż do tej pory. Z braku pomysłu i odwagi Tim walnął najgłupsze z możliwych pytań:
- Jak masz na imię?
- Madlen – odpowiedziała natychmiast dziewczyna.
Chwila strasznego milczenia.
-Więc… Madlen. Czego chcesz ode mnie? – Zapytał Tim starając się opanować drżenie głosu.
-Porozmawiać, zapytać.
-Na jaki temat? Przecież nie jesteś moją fanką.
Madlen westchnęła zasmucona.
- A ja liczyłam, na choć trochę zabawy słownej, cięte riposty i wywracanie kota do góry ogonem z twojej strony. Ale ty jesteś głupszy niż mi się zdawało.
Tim po raz kolejny nie do końca zrozumiał intencję wypowiedzi Madlen. Lęk wdzierał się do jego wnętrza jak woda do dziurawej łajby.
- Powiedz mi, czy czujesz się idolem tysięcy młodziutkich dziewczyn na świecie? – Zaczęła nagle Madlen patrząc na Tima przymkniętymi oczyma.
-Tak – odpowiedział zgodnie z prawdą.
- Czego to zasługa?
- W dużej mierze szczęścia – odrzekł sztampowym frazesem tyle razy powtarzanym w rozmaitych wywiadach.
- Dobrze, że nazywasz rzeczy po imieniu – skomentowała Madlen bacznie obserwując, czy pojął ujmę, lecz poza strachem na jego twarzy nie dostrzegła niczego. – A więc – kontynuowała – czy wykorzystałeś owo szczęście i świadomie stałeś się gwiazdą, obiektem westchnień?
Tim siedział chwilę cicho. Nagle wysapał:
- Czy ty przeprowadzasz ze mną wywiad? Jakaś ekstremalna forma dziennikarstwa?
- Nie – odrzekła natychmiast Madlen patrząc spode łba i sugestywnie postukując pistoletem o kolano. W jej głosie wyraźnie zabrzmiał gniew, toteż Tim skurczył się momentalnie i zamilkł. Poziom upokorzenia stale rósł.
- A więc? – Wróciła do pytania.
- Tak. Stałem się gwiazdą świadomie. Chociaż ta sława trochę mnie już męczy.
- Czy wiesz, że unieszczęśliwiasz tysiące głupich istot?
- Unieszczęśliwiam? – Zdziwił się Tim - Czy fanki na koncercie wyglądały na nieszczęśliwe?
- To nie był smutek, faktycznie. – Przyznała dziewczyna - Radość tym bardziej. To był szał. Szaleńcza obsesja, mieszanka wszystkich skrajnych emocji będąca jednym wielkim opętańczym amokiem. Ty niszczysz ich słabiutkie umysły.
Tim milczał, kompletnie nie wiedząc, co ma powiedzieć. Miał sobie do zarzucenia sporo rzeczy, ale unieszczęśliwianie swoich wielbicielek zdecydowanie do nich nie należało.
-Opowiem ci pewną historię – przerwała ciszę Madlen spuszczając na wzrok. - Była sobie dziewczynka, która bardzo kochała się w pewnym chłopaku. Nie była to miłość potajemna, wiedzieli o niej wszyscy jej znajomi. A jedyny problem polegał na tym, że chłopak ten w ogóle nie wiedział o istnieniu owej dziewczynki. I podczas gdy ona każdą wolną lukę w swoim młodocianym umyśle wypełniała jego wizerunkiem lub głosem, on jej po prostu nie znał. Można powiedzieć, że była dla niego jedną z setek innych, anonimowych. Dziewczyna z początku w ogóle nie zwracała na ten fakt uwagi. Wszakże miłość jest ślepa. Ale po pewnym czasie do jej umysłu zaczęła powoli docierać brutalna prawda. Wpadła w depresję. Jak każda zakochana osoba nie wyobrażała sobie nikogo innego w roli jej partnera życiowego. Nie dopuszczała do siebie myśli, że za kilka miesięcy śmiałaby się z tej głupiej, przelotnej miłostki. Nie dała czasowi wyleczyć zadanej jej rany – widać za bardzo bolała. Więc pewnego poranka mamusia wraz z siostrą znalazły ją leżącą w wannie. Na długości całej lewej ręki miała rozcięcie idące dokładnie wzdłuż żyły. W prawej na wpół zaciśniętej dłoni, bijącej po zszokowanych oczach domowników sinawą bielą, leżał luźno nóż do tapet. Głowa oparta była o brzeg wanny, dziewczynka wyglądała jakby rozmyślała. W jej niedomkniętych oczach widać było wyraźne zastanowienie…
Tim słuchał przerażony słów dziewczyny, recytującej makabryczną opowieść jak wiersz wyuczony do szkoły. Wtem w jego umyśle przemknęła jakaś myśl. Dała się zauważyć i zaraz zniknęła. Tim wyłączył się na chwilę, zaprzestając słuchania Madlen (uczynił to z przyjemnością) i skupił się na znalezieniu tej myśli. I nagle złapał ją. Wspomnienie. Kumple z kapeli i on, czytający wszyscy razem artykuł w gazecie traktujący o samobójstwie ich fanki. Pamiętał, że długo się wtedy zastanawiali jak się zachować w tej sytuacji. Najgorzej miał właśnie on, gdy skonsternowany czytał o obsesji świętej pamięci dziewczyny na jego punkcie, o plakatach rozwieszonych dosłownie w całym pokoju, o znalezionym pamiętniku zawierającym nieco żenujące wpisy… pamiętał jeszcze, że obok całego tekstu widniały dwa zdjęcia, których widoku w ogóle nie zakodował w pamięci: jedno przestawiające samą nieżyjącą na miesiąc przed samobójstwem i drugie prezentujące jej młodszą o rok siostrę i matkę, czyli osoby, które znalazły ciało.
Krzesło zaskrzypiało. Tim powrócił ze swojego wspomnienia z powrotem po hotelowego pokoju. Zorientował się, że Madlen siedzi na łóżku zaraz obok niego.
- Wiesz, przecież bycie przystojnym i sławnym to z punktu widzenia prawa nic złego, prawda? – Zamruczała powabnie swoim wysokim dziewczęcym głosem. Przysunęła się jeszcze bliżej tak, że Tim czuł ja całą swoją prawą stroną. Jej włosy były zaraz obok jego policzka – czuł słodki zapach szamponu. Po raz kolejny stracił orientację w sytuacji: Co ona robi? Czyżby jednak chciała czegoś innego? O co do cholery chodzi tej wariatce? Spojrzał na rewolwer, który w dalszym ciągu spoczywał w jej prawej dłoni.
-… ale czasami bywa tak, że sprawiedliwość tworzona z pomocą formalności i papierów nie jest prawdziwą sprawiedliwością. – Szeptała mu wprost do ucha. Tim poczuł jej lewą rękę błądzącą delikatnie po jego plecach: przez cienki T-shirt czuł, że jest bardzo zimna. Zupełnie jak ręka trupa…
-ale i na to jest pewna rada… kontynuowała Maldene coraz bardziej zbliżając swoje usta do jego ust.(Cholera, jaka ona była ładna!) I gdy już miały się zetknąć, odsunęły się lekko i szepnęły jedno słowo:
-…samosąd.
Zimna ręka błyskawicznie przeskoczyła z pleców na twarz Tima. Prawa uniosła rewolwer, wycelowała go w dół i bez chwili wahania użyła palca wskazującego spoczywającego na spuście. Rozległy się dwa głuche stuknięcia. Tim niemal natychmiast poczuł ból. Takiego, jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej. Okropny, tępy ból skręcający go w pasie i promieniujący na cały tułów bezlitosnymi, świdrującymi falami. Chciał krzyknąć, ale lewa ręka Madlene skutecznie mu w tym przeszkodziła. Spojrzał w dół i ujrzał dwie dziury po kuli, dokładnie w swoim kroczu – jego dżinsy między nogawkami stopniowo ciemniały od krwi. Jęknął głośno, zza żelaznej bariery dłoni Madlene. Zacisnął oczy starając się przetrzymać ból wykręcający mu wnętrzności. Po raz kolejny usłyszał wysoki głos swojego oprawcy:
-Tyle w zasadzie powinno ci wystarczyć. Chociaż, czy aby na pewno?
Ciepły policzek i pachnące włosy Madlen odsunęły się od jego twarzy ustępując miejsca lufie rewolweru.
-Niech no pomyślę - zabić czy nie zabić...Cholera, nie mogę się zdecydować! To może wyliczanka? - Zawołała radośnie dziewczyna.
– Ene due like fake…
Tim łkał rozpaczliwie przyjmując kolejne fale bólu, żerujące na jego wnętrznościach niczym chmara głodnej szarańczy. Ale o dziwo cały czas słuchał uważnie Madlen.
-torba borba ósme smake…
Mało tego, jego mózg ni z tego ni z owego zdobył się na nieco logicznego pomyślunku. Głos wewnątrz czaszki chłodno wykalkulował: nie może cię pozostawić przy życiu, przecież tym samym wydałaby na siebie wyrok za trwałe okaleczenie. Nie mów, że nie poszedłbyś na policję i nie podał z wielką ochotą jej rysopisu i dokładnych okoliczności zdarzenia. A ona zdaje sobie z tego sprawę…
-deus deus kosmateus…
Nie doczekał się werdyktu. I tak był przesądzony. Poczuł, że odpływa. Zanim zemdlał całkowicie zobaczył jeszcze tylko kątem oka złowieszczy uśmiech Madlen i usłyszał ostatnie słowa wytaczające się coraz wolniej z jej ust, niczym hamujący pociąg w chwilę po rozjechaniu kogoś:
I… morele…baks…Bersek - 2009-06-10, 16:35 No no no, przyznam że czytałem to z niemałym zaciekawieniem. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia w jaki sposób opisuje się tego typu prace, ale musi Ci wystarczyć to, że moim zdaniem wyszło Ci naprawdę cholernie ciekawe opowiadanie, które wciąga bez reszty. Czytało mi się to jak książkę napisaną przez zawodowego pisarza StuntmanMikeL - 2009-06-10, 17:21 Hmm... Na wnikliwą analizę zdanie po zdaniu nie będę się tu wysilał, bo i tak zaraz zrobi to Doxepine, a poza tym leń sprowadził mnie właśnie do parteru i zakłada mi dźwignię na szare komórki. xD
Niemniej muszę się wyżalić, że historia przedstawiona w powyższym opowiadaniu jest raczej trywialna jak na Twoje możliwości. Brzmi bardziej jak zarys historii, będący podstawą do napisania scenariusza do kolejnego odcinka Marii Conchity Alonsy czy innego brazylijskiego tasiemca, a nie jak ambitne opowiadanie. Jeśli chodzi o styl to nie mam Ci nic do zarzucenia, w tej warstwie jak zwykle dałeś popis zgrabnie ulepionych opisów i wartkich dialogów, które przykuwają uwagę na dłużej, jednak marnujesz talent wymyślając tanie historyjki o zemście, których najprędzej spodziewałbym się w Harlequinie. No ale cóż, moze to kwestia wieku i idącego za tym doświadczenia życiowego. Może jak przybędzie Ci włosów na klacie, zarostu na mordzie i paru cynicznych uwag dotyczących sensu życia, to wtedy będzie Cię stać na coś bardziej ambitnego. Liczę na to Światłocień - 2009-06-10, 18:18
StuntmanMikeL napisał/a:
Może jak przybędzie Ci włosów na klacie, zarostu na mordzie i paru cynicznych uwag dotyczących sensu życia, to wtedy będzie Cię stać na coś bardziej ambitnego. Liczę na to
Może i tak. Nie zamierzam wcale zgrywać nie wiadomo jakiego mędrca i rozpisywać się tu o "shitness of life". Ja mam tylko 16 lat! xD Szczerze powiedziawszy to wszystkie te moje opowiadania są głównym sposobem na odreagowywanie młodzieńczych frustracji - złości i rozżalenia na głupotę i niesprawiedliwość świata z którymi nic się nie da zrobić. Pisząc to wykpiwam i ukazuję zło/bezsens danej sytuacji życiowej mając nadzieje że ktoś po przeczytaniu tego ktokolwiek pomyśli nad tym choćby przez pięć sekund i zastanowi się że faktycznie tak niefajnie w życiu bywa.
Pomysł na to opowiadanie wpadł mi do łepetyny gdy jedna z koleżanek z klasy poprosiła o przetłumaczenie jej listu na niemiecki. Pisała w nim do swojego idola o tym jak to strasznie jest kłaść się spać z myślą że tak naprawdę nigdy nie pozna się nawet osobiście tej ukochanej osoby. Byłem równie mocno zażenowany co zafascynowany. Zdałem sobie sprawę że setki tysięcy dziewczyn na świecie jest nieszczęśliwie zakochanych w osobie z którą ani razu nawet nie gadały. Usiłowałem wyobrazić sobie co może czuć taki chłopak mając świadomość tego, że buja się w nim kilkanaście tysięcy dziewczyn. Tematyka może wydawać się dziecinna (chociaż szczeniacka to chyba lepsze określenie) ale dla takiej nastolatki jest to jak najbardziej poważna, często nawet najważniejsza. Każdy wiek ma swoje problemy które dla innych pokoleń wydają się śmieszne/niezrozumiałe.
To tyle o genezie :razz:StuntmanMikeL - 2009-06-10, 18:53 Heh, ogólnie to rozumiem i zdaję sobie sprawę z tego co napisałeś w pierwszym akapicie, czasem mam tendecję do tetryczenia i gadam jakbym sam miał niejednego siwka na pacynie, chociaż jest zgoła odwrotnie xD Może trochę surowo oceniłem, bo zdaję sobie sprawę, że tylko szkolisz swój warsztat, bądź piszesz po prostu o tym co Ci do łba wpadnie, więc może przyjmijmy, że nie warto w zupełności polegać na czyichś opiniach xD Taka forma pisania jest jak najbardziej wporządku, bo widzę, że traktujesz to bardziej jak trening, niż jako jakieś dzieło życia.
Anyway, zabawiając się w psychologa-amatora, mogę wydedukować, że skoro masz tendencję do przelewania pozornie błachych problemów życia codziennego na papier (klawiaturę? xD ), jednocześnie wyciągając z tego całkiem ciekawe spostrzeżenia, tym lepiej dla Ciebie. Tym bardziej czekam, aż życie naprawdę zacznie Ci bębnić po dupie, bo wtedy jak zaczniesz przelewać swój gniew w takie opowiadania, to może z tego wyjść niezwykle ciekawa lektura. Nie to, że Ci złowróżę, ale życie nigdy nie jest łatwe, więc to co napisałem wcześniej to tylko kwestia czasu xDŚwiatłocień - 2009-06-10, 18:58
StuntmanMikeL napisał/a:
Tym bardziej czekam, aż życie naprawdę zacznie Ci bębnić po dupie
Bardzo mi miło :wtf: ^^"
Nie no żart. Zrozumiałem intencję. xD
Już nie spamuję :razz:Światłocień - 2009-08-21, 17:31 Tabu
Kilkanaście dzwonków porozmieszczanych w strategicznych punktach wielkiego szkolnego gmachu zadzwoniło jednocześnie i już po kilkudziesięciu sekundach pierwsze nastoletnie dusze z wyraźnym entuzjazmem zaczęły wypadać na świeże, letnie powietrze niezmiernie uradowane faktem, że oto do następnego ranka mogą cieszyć się wolnością. Szum młodości stawał się coraz głośniejszy dookoła głównych drzwi, z których, po chwili, wyłoniły się cztery sylwetki – dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Zaabsorbowani sobą nawzajem, wspólnie toczyli dyskusję. Najwięcej z nich zawsze gadała Sue – wprost uwielbiała mówić, co wcale nie znaczyło, że nie wysłucha kogoś, kto tylko ma coś ciekawego do powiedzenia. Odznaczała się błyskotliwością umysłu, sympatycznym usposobieniem i sporym pokładem charyzmy. Ludzie lgnęli do niej i słuchali jej nierzadko kontrowersyjnych opinii na rozmaite tematy nie myśląc nawet o przerwaniu jej. Tuż obok niej szedł Tom i zapatrzony w Sue jak w obrazek chłonął każde jej słowo, choć zdecydowanie nie każde rozumiał. Mimo niedostatków w intelekcie był niezmiernie równym gościem, ogólnie lubianym w szkolnej społeczności. Z tyłu natomiast kroczyli Nick i Sara – on, zwykły szary chłopak, odznaczający się głównie swym gigantycznym wzrostem, ona niska, ale niezwykle temperamentna, lubiąca się wyróżniać. Ubrana w klasyczne tenisówki, mini w czarno białą kratkę, czarny t-shirt z napisem „Right behind you!” i obróżkę z metalowym heptagramem. Jej długie blond włosy upięte były w koński ogon, zaraz jednak po opuszczeniu budynku szkoły zdjęła z nich czerwoną gumkę i zarzuciła kilka razy głową, przykuwając spojrzenia okolicznych chłopaków. Cała czwórka znała się, od kiedy sięgali pamięcią i stanowili drużynę już od wczesnych lat przedszkolnych. Wiedzieli o sobie niemalże wszystko i niezbyt często widywało się ich pojedyńczo spędzających wolny czas. Byli czwórką najlepszych przyjaciół. Faktem było, że Sue i Tom szli trzymając za ręce - w pewnym bliżej nieokreślonym momencie po prostu stali się parą, zachowującą się na wstępie jak stare, dobre małżeństwo. Nigdy im to jednak nie przeszkadzało, a kłótnie pomiędzy nimi zdarzały się niezwykle rzadko. O ile pomiędzy Sue a Tomem coś zaiskrzyło, o tyle pomiędzy Nickiem i Sarą nigdy niczego nie było – obydwoje traktowali siebie jako parę wspaniałych przyjaciół darzących się co najwyżej miłością platoniczną. Toteż niezliczony z kolei raz poczuli się nieco niezręcznie, gdy Sue kończąc swój wywód przystanęła, hamując całą grupę i posłała pobliskiemu trawnikowi tęskne spojrzenie. Przeniosła swój wzrok prosto w oczy Toma, a ten od razu rozpoznał to spojrzenie. Mimowolnie się wyszczerzył.
-Pozwolicie, że z Tomem udamy się na chwilę na trawkę. Nie macie nic przeciwko?
Nick i Sara wymienili spojrzenia.
-Nie, skądże. Skoro musicie.
Sue uśmiechnęła się wdzięcznie.
-No to pa.
-Pa.
Podczas gdy Sara i Nick oddalili się w kierunku swoich domów, Sue ciągnąc za rękę Toma pobiegła na pobliski trawnik. Znajdując się na trawie opadła bezwładnie na ziemię ciągnąc za sobą Toma. Ten natychmiast legł na niej, ich usta przywarły do siebie. Spleceni ze sobą, tarzając się po trawniku toczyli pośpieszną grę wstępną. Po chwili tom uniósł się lekko i zaczął rozpinać swoją koszulę. Sue również rozpięła swoją szarą bluzę z kapturem i odrzuciła na bok. Już po kilku minutach, całkowicie nadzy, zajęli się istotą rzeczy.
Nick, będąc już w znacznej odległości od trawnika, obejrzał się jeszcze raz za siebie na dwójkę jego znajomych. Jęki Sue były wyraźnie słyszalne w odległości kilkudziesięciu metrów. Zerknął powątpiewającym wzrokiem na kroczącą obok niego Sarę, która całkowicie niezruszona z nijakim wyrazem twarzy patrzyła przed siebie. Niechętnie zlustrował ją od stóp do głowy i po raz enty stwierdził, że jest niewątpliwie atrakcyjną dziewczyną, niemniej nie wyobraża sobie jej i swojej skromnej osoby postawionej w sytuacji Sue i Toma.
- Co się tak patrzysz? – Zagadała niewinnie Sara chwytając kątem oka jego uważne spojrzenie.
- Nie, nic. – Odparł irracjonalnie zmieszany.
Wyszli na ogromne podwórzowe otoczone czterema szarymi, brudnymi blokami. Na ławce przed jedną z klatek jakaś brzydka kobieta w średnim wieku masturbowała się właśnie. Miała wyjątkowo zabawny wyraz twarzy. Kilkoro dzieci bawiło się właśnie na zaniedbanym, zdewastowanym placu zabaw złożonym z pordzewiałych huśtawek, niepomalowanej powyginanej zjeżdżalni i piaskownicy otoczonej surowymi, betonowymi klockami.
- No… to na razie – rzuciła Sara
- Cześć – odparł Nick
Rozeszli się do swoich domów. Mieszkali w dwóch przeciwległych blokach, jedno miało widok na okno drugiego.
Nazajutrz cała czwórka znowu spotkała się w szkole (wszyscy chodzili do jednej klasy). Ostatnia, kilka sekund przed dzwonkiem przybiegła Sara. Zaspała i nie miała nawet czasu zjeść śniadania. Usiadła obok Nicka, upajającego się właśnie muzyką ze swojego walkmana, i spojrzała się na swój brzuch. Była naprawdę głodna, bo na kolację wczoraj zjadła niewiele. Spojrzała niepewnie na klasę zebraną pod salą od matematyki i w tym samym momencie, gdy na korytarzu zadzwonił dzwonek, jak spod ziemi, wyrosła znienawidzona nauczycielka, jak zawsze niewiarygodnie punktualna. Zanim Sara weszła do klasy rzuciła jeszcze tęskne spojrzenie drzwiom z napisem „jadalnia” znajdującym się naprzeciw Sali od matmy, zaraz obok drzwi z napisami „męski” oraz „damski”.
Po czterdziestu pięciu minutach przypalania kosinusami i łamania funkcją, Sara razem z całą klasą wypadła z gorącej, dusznej klasy. Niemalże cała chmara dzieci rzuciła się z entuzjazmem ku przeciwległemu końcowi szkoły, gdzie po przerwie miały się odbyć zajęcia z „wiedzy o żywieniu”. Sara odczekała, aż cała klasa zniknie za rogiem, po czym niepostrzeżenie wślizgnęła się do jadalni. Zamknęła drzwi i potoczyła niepewnym wzrokiem po pomieszczeniu. Na podłodze leżały białe kafelki a całość wyłożona byłą boazerią z jasnego, połyskującego drewna, więc dwa wąskie okienka znajdujące się przy suficie w zupełności wystarczały by oświetlić całość. Jadalnia była podłużna, po prawej stały automaty z batonikami i napojami, zaś po lewej stronie od wejścia znajdował się rząd kabin. Sara pchnęła drzwi do pierwszej z brzegu, które natychmiast ustąpiły. Wewnątrz kabiny panował półmrok, w jednym rogu stał malutki sosnowy stolik i podobne mu krzesło. Nieopodal do ściany przytwierdzony był mały kran i koszyczek, z którego wystawał nóż, widelec i łyżka. Na zlewem widniała przypięta do boazerii karteczka z napisem „Posprzątaj po sobie” i wizerunkiem błyszczącego, roześmianego widelczyka. Stawiając po cichu kroki Sara podeszła do stolika i bezszelestnie postawiła na nim swój zgniłozielony plecak ozdobiony, za pomocą niebieskiego długopisu, rozmaitymi mądrymi i niebanalnymi cytatami. Odpięła go i zaczęła szperać w jego najgłębszych czeluściach. W końcu znalazła to, czego szukała – na dole jednej z przegród spoczywało napoczęte pudełeczko tamponów, a zaraz obok znajdowała się nieco spłaszczona, wczorajsza kanapka. Sara patrzyła na nią przez krótką chwilę, po czym jej ręka gwałtownie zanurkowała w głąb plecaka. Wyjęła kanapkę i najciszej jak mogła odwinęła ją z papieru śniadaniowego. Papier ospale opadł na podłogę a Sara, czując się bardzo skrępowana, nieśmiało przysunęła chleb z szynką do ust. Zezowała na niego jeszcze przez moment, po czym, przegrywając z dojmującym uczuciem głodu ugryzła spory kęs. Żuła energicznie, delektując się smakiem szynki i grubej warstwy masła, za którym od dzieciństwa przepadała. Skupiła całą swoją uwagę na posiłku, więc nie usłyszała nawet trzaśnięcia drzwi wejściowych do jadalni.
Bez najmniejszego skrzypnięcia, drzwi do kabiny, w której właśnie jadła Sara, otworzyły się. Stanęli w nich wyraźnie zaskoczeni Tom i Sue. Ujrzeli spąsowiałą, spłoszoną twarz Sary z kanapką do połowy tkwiącą w ustach. Jej przerażone spojrzenie przeskoczyło szybko z jednego intruza na drugiego.
-O! Sorry… - rzekł Tom skonsternowany i błyskawicznie zatrzasnął drzwi od zewnątrz. Dało się słyszeć kroki w kierunku wyjścia z jadalni.
Sara jeszcze kilka sekund stała nieruchomo z tym samym przerażonym spojrzeniem utkwionym w drzwiach kabiny. Rumieniec na twarzy stawał się coraz mocniejszy.
-Kurwa! - krzyknęła i z całej siły cisnęła nadgryzioną kanapką o podłogę. Posłała nienawistne spojrzenie odblokowanemu zamkowi w drzwiach.
-Że też ja ich nie zamknęłam! Do cholery! – Warknęła i walnęła pięścią w stół. Stała tak pochylona z pięścią spoczywającą na drewnianym blacie, oddychając ciężko. Dwójka jej znajomych przyłapała ją na tak intymnej czynności, jaką jest jedzenie. Wstyd niemalże wylewał się z niej. Czuła, że jej policzki płoną. Pochwyciła plecak i wybiegła z kabiny trzaskając drzwiami najgłośniej jak tylko mogła. Podeszła do wyjścia i raptownie się zatrzymała. Stała tak chwilę z niechętnym wyrazem twarzy, po czym westchnęła i pchnęła drzwi, wychodząc na szkolny hol. Stanęła przed drzwiami do jadalni rozglądając się naokoło. Młodzież siedziała pod salami rozmawiając, powtarzając lekcje czy też słuchając muzyki, nie zwracając na nią uwagi. Dyżurujący nauczyciel udzielał właśnie surowej reprymendy parze kochającej się w pozycji klasycznej pod salą od historii. Przypomniał im, że w szkole dozwolony jest jedynie seks oralny a za złamanie tej zasady grozi wizyta u szkolnego pedagoga. Jacyś pierwszoklasiści okładali się pięściami, nauczyciel, po doprowadzeniu kochanków do porządku, pospieszył w ich stronę. Typowy szkolny krajobraz.
Sara raz jeszcze ciężko westchnęła, po czym niespiesznym krokiem udała się w stronę sali wiedzy o żywieniu.
Gdy tylko ujrzała twarze Sue i Toma lustrujące ją spod ściany momentalnie poczuła wstępujący na jej twarz rumieniec. Zacisnęła zęby i cisnęła plecak pod ścianę, po czym ciężko opadła obok trójki swoich przyjaciół. Zapadła niezręczna cisza.
-Sara, przepraszamy… nikomu nic nie powiemy – zaczął nieśmiało Tom, wyraźnie zakłopotany.
-Oj tam. Nic się nie stało. – Wysapała Sara i uśmiechnęła się na tyle szczerze, na ile pozwalały jej talenta aktorskie. Gniew i wstyd chlupotały, mieszając się wewnątrz niej.
Tom zamilkł, patrząc niepewnie na jej zarumienioną twarz.
Przez kolejne kilka minut cała czwórka siedziała pod ścianą nie odzywając się w ogóle. Sara z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Aż w końcu złość i zmieszanie, pod wpływem wewnętrznego ciśnienia zamieniły się w najprawdziwszą, nieoszlifowaną desperację. Sara zachichotała pod nosem. Pozostała trójka spojrzała na nią pytająco.
-No i co z tego, że widzieliście jak jadłam? To ludzka rzecz.
-No właśnie – przytaknął Tom, mylnie wyczuwając koniec kłopotliwej sytuacji.
- Co za idiota powiedział że akurat jedzenie ma być tematem tabu, a nie na przykład sen czy seks? Dlaczego w ogóle jakakolwiek z naturalnych potrzeb człowieka ma być tabu?
-Ano – wtrąciła się Sue - Tak już jest. Pierwsze cywilizacje tak zarządziły i nic na to nie poradzimy
-Gówno prawda. Chcieć to móc! – Zawołała entuzjastycznie Sara, po czym zerwała się spod ściany, chwyciła plecak i pognała w stronę wyjścia.
- Chcieć to móc! Zmieniajmy świat na lepsze! Chodźcie, pokaże Wam jak! – zawołała do nich, po czym zbiegła po schodach na parter budynku.
Nick i Sue popatrzyli po sobie i niewiele myśląc również zabrali swoje rzeczy i pobiegli za Sarą. Tom, całkowicie zdezorientowany, ruszył w ślad za nimi.
Sara wyleciała na zewnątrz szkoły jak z procy i popędziła w stronę domu. Metalowy heptagram bujał się na obróżce, obijał o jej szyję. Słyszała krzyki swoich przyjaciół pytające, co robi, ale szybko zagłuszyła je swoim własnym, przyspieszonym oddechem. Gdy dopadła do swojej klatki czuła już kłucie w jednym boku, ale mimo no wbiegła po schodach na trzecie piętro. Skrajne emocje uruchomiły jej energetyczne rezerwy. Wpadła do domu, dysząc ciężko i głośno.
- Już ze szkoły?! Coś taka zasapana? Co się stało? – zapytała wyraźnie zdziwiona matka
Sara nie odpowiedziała, tylko rzuciła się w stronę drzwi do kuchni. Szarpnęła klamkę, jednak drzwi nie ustąpiły.
- Zajęte. Tata je. – Wyjaśniła matka.
-Kurczę – rzuciła Sara pomiędzy jednym i drugim sapnięciem i wbiegła do swojego pokoju zatrzaskując zbaraniałej matce drzwi przed nosem. Przyklęknęła i odrzuciła róg dywanu. Wyciągnęła z posadzki kilka klepek. Zanurzyła rękę w tak oto odsłoniętej skrytce i wydobyła z niej niewielkie tekturowe pudełeczko. Gdy je otworzyła, oczy jej rozbłysły.
Wtem do pokoju zapukała mama.
Sara podskoczyła i pospiesznie zaczęła wydobywać z pudełka batoniki, lizaki i paczkę żelków. Puste puzderko wrzuciła do dziury w betonowej podłodze i zaczęła w pośpiechu wkładać klepki na swoje miejsca.
Pukanie powtórzyło się.
-Córcia, co się dzieje?
Sara otworzyła usta żeby coś odpowiedzieć, ale zaraz je zamknęła. Włożyła ostatnią klepkę i pacnęła dywan, który na powrót zakrył cała podłogę. Uniosła się z klęczek i omiotła pokój rozgorączkowanym wzrokiem. Zapomniała plecaka! Został w przedpokoju.
-Kurrr… -mruknęła cicho i niewiele myśląc wpakowała wszystkie leżące na podłodze słodycze pod swój t-shirt. W tym samym momencie drzwi do pokoju otworzyły się.
- Czy mogę się dowiedzieć… - zaczęła matka
-Nie, nie możesz – ucięła bezczelnie córka i przepchnęła się do przedpokoju by za chwilę zniknąć w drzwiach wejściowych. Zbiegając po schodach spotkała Nicka Sue i Toma. Nie mając ochoty z nimi dyskutować, przeskoczyła przez poręcz na drugi odcinek schodów omijając półpiętro, na którym się zatrzymali. Jeden z lizaków wyleciał jej spod t-shirtu i upadł na schodek. Trójka przyjaciół wytrzeszczyła na niego oczy. Najszybciej skojarzyła Sue.
-Saaaaraaa!
Drąc się opętańczo pognała w dół schodów. To samo zaraz uczynili chłopaki.
Sara wyleciała z klatki i potruchtała na skwer, na którym wczoraj Tom i Sue odbyli stosunek płciowy. Stanęła na środku trawnika i, gdy już zapanowała nad zadyszką, zawołała na cały głos.
-Hej ludzie!
Głowy przechodniów odwróciły się zaciekawione w jej stronę.
- Homo sum, humani nihil a me alienum puto!
Opróżniła zawartość podkoszulki, po czym podniosła batonik i, rozrywając opakowanie, bezceremonialnie, z szerokim uśmiechem jęła spożywać go publicznie.
-Pieprznięta… -skwitował półgłosem mężczyzna w średnim wieku, po czym odszedł w swoją stronę. Ludzie udawali, że ją ignorują, choć niektórzy, nie kryjąc fascynacji, przystawali i obserwowali. Grupka nastoletnich chłopaczków patrzyła wyraźnie zadowolona – pierwszy raz widzieli na żywo jedzącą dziewczynę i do w dodatku taką ładną. Jakaś staruszka najwyraźniej szukała okazji do ukazania swojego oburzenia, gdyż zaczęła krzyczeć, alarmując całą okolicę.
-Cholerna idiotka! Pojebało się w młodej główce, co?! Dziwka jedna!
Głowy powoli zaczynały ukazywać się w oknach okolicznych bloków. Nick Sue i Tom zatrzymali się kilka metrów od trawnika i razem z tłumem gapiów obserwowali niezwykłe widowisko.
-Bezwstydna kretynka! Szatan skusił Adama i Ewę do zjedzenia jabłka! I od tej pory wstydzą się tego czynu! Zepsute gnojstwo!
Już po chwili cała okolica obserwowała zajście z okien lub też z chodnika. Sara wyraźnie usatysfakcjonowana tym faktem otworzyła paczkę żelków i zaczęła je jeść całymi garściami, bezpruderyjnie ukazując publiczności mechanizm żucia.
-Od ziemi to jeszcze nie odrosło! Głupie to jakieś, niedorozwinięte najwyraźniej! Gdzie są rodzice, pytam się?!Paszoł mi z tego trawnika, lafiryndo! Niech ktoś wezwie policję!
Policja zjawiła się chwilę później. Skonfiskowała pozostałe dwa batony, lizaka i odprowadziła Sarę do domu zostawiając przy okazji mandat za gorszenie ludzi w miejscu publicznym poprzez publiczną konsumpcję żywności.
-Halo?
-Sara?
-Nie, kuźwa, Kain! Zabiłem Sarę i zabrałem komórkę!
-No i jak tam?
-A całkiem nieźle… to znaczy starzy oczywiście nie byli zachwyceni i teraz muszę siedzieć w pokoju, przemyśliwując swoje zachowanie. Ale warto było.
-Warto? Co ci w ogóle do łba strzeliło?
-Pomysł na drobną rewolucję, to mi strzeliło.
-Takim czymś nic nie zdziałasz.
-Póki co Lenin ze mnie żaden, fakt… ale w przyszłości, kto wie… w każdym razie nie mam sobie nic do zarzucenia.
Cisza w słuchawce.
-Jesteś nienormalna.
-Dzięki – zaśmiała się wdzięcznie
-To w szkole jutro będziesz?
-No jasne. Mogą mnie zamknąć nagą w karcerze, ale rano wypuszczą do szkoły.
-No to…pa.
-Pa.
-Kocham Cię!
Szybkie trzaśnięcie i rytmiczne pikanie w słuchawce.
Sara spojrzała zdębiała na swój telefon komórkowy. Żaden fakt mający dziś miejsce nie był, choć w połowie tak dziwny i zaskakujący jak zdanie, które przed chwila usłyszała.Mi - 2009-08-23, 20:13 Zszokowałeś mnie swoim ostatnim opowiadaniem, Światłocieniu. Zszokowałeś i zarazem zachwyciłeś. Nie mam bladego, co jeszcze siedzi w Twojej młodej głowie, ale z każdym opowiadaniem pogrążasz mnie w pewności, że chcę wiedzieć (czytać=wiedzieć) więcej. Może i nie powinnam tego pisać, bo obrośniesz w piórka, powiem jednak wprost- jesteś dla mnie niewątpliwym fenomenem, człowiekiem z potencjałem wręcz przeogromnym, obdarzonym wyobraźnią, której pozazdrościłby niejeden wzięty pisarz. Kiedy rozważam Twój młody wiek, nie mogę wręcz ogarnąć, jakim cudem jesteś w stanie napisać coś tak dobrego. Coś, co potrafi wstrząsnąć takim molem książkowym i wielbicielem słowa pisanego, jak ja. Serce mi rośnie kiedy w dobie wszystkich durnych, zadowalających mało wymagającą, szarą masę książek 'masowego rażenia' typu "Zmierzch" istnieją jeszcze osoby, które potrafią reprezentować sobą coś więcej. "Tabu" przy całej zamianie miejscami seksu z jedzeniem jest wręcz świetne i naprawdę, pieprzę to, że bohaterami są nastolatkowie.
Nie zapomnij podać mi swojego nazwiska, ponieważ nie chcę przegapić go w księgarni, któregoś pięknego dnia, o ile nie zdecydujesz się pisać pod pseudonimem, oczywiście .Nazar - 2009-08-23, 21:10
Światłocień napisał/a:
Gdzie są rodzice, pytam się?!
To już wiem, kto pisze na wp te komentarze Bardzo fajne opowiadanie, ciekawie napisane.