|
|
Forum Silent Hill Page
|
|
Indian Runner - "Zawsze i Nigdy"
sullivan_1989 - 2010-08-04, 16:18 Temat postu: "Zawsze i Nigdy" Dziś postanowiłem pomęczyć was trochę moją twórczością :grin2: Oczywiście zdaję sobie sprawę, że tekst poniżej to banał jeśli chodzi o fabułę, ale co mi tam. Zapraszam do czytania i komentowania :->
Dochodziła godzina pierwsza. Trupioblady księżyc raz po raz leniwie wychylał się spoza chmur, ujawniając swe ponure oblicze tylko po to, by po krótkiej chwili znów się skryć. Kilka centymetrów nad ziemią majestatycznie unosiła się lekka mgła, przywodząca na myśl ciasne, brukowane uliczki dziewiętnastowiecznego Londynu, w zakamarkach których mógł czaić się Kuba Rozpruwacz. Pomimo lata noc była wyjątkowo chłodna. Odnosiło się wręcz wrażenie, że to Śmierć we własnej... osobie wypełzła z mroków Hadesu, aby zebrać swe krwawe żniwo na ulicy Lyncha.
Stanley siedział w fotelu. Głowę miał lekko odchyloną. Oczy miał zamknięte, lecz wbrew pozorom nie spał. Od kilku godzin pogrążony był w nieustającym natłoku własnych myśli. Nie zauważył nawet kiedy zapadł mrok. Półlitrowa butelka stojąca na ławie była w połowie opróżniona. Bardzo lubił rum i czasem zdarzało mu się go nadużywać, pomimo tego, iż w gruncie rzeczy był jeszcze młody. Bo przecież mając dwadzieścia lat człowiek dopiero wkracza w dorosłą egzystencję. Dojrzewa do tego co czeka go w przyszłości.
Chłopak mieszkał sam, w niedużym domu, który odziedziczył po rodzicach, a który to stał na przedmieściach niewielkiego miasta. Budynek ulokowany był przy drodze, oddalonej od centrum o jakieś pięć, góra sześć, kilometrów. Ulica Lyncha uchodziła za „bogatą”. Powód tego był banalnie prosty: zamieszkiwali ją w głównej mierze zamożni oraz wpływowi ludzie. Niestety był to dla nich chyba jedyny argument, według którego, uważali się za lepszych od innych. Wydawało im się, że dzięki swym pieniądzom, znajomościom i układom mogą mieć dosłownie wszystko. Zatracili się w swym przepychu i chciwości tak bardzo, iż zapomnieli już czym są prawdziwe wartości, czyniące z nas ludzi. Dla większości mieszkańców promenady miłość oraz przyjaźń stały się tylko pustymi słowami, nie mającymi zbyt dużego znaczenia, ani tym bardziej zastosowania w codziennym życiu i interesach.
Wyjątek od tej swoistej reguły stanowili średniozamożni rodzice Stanleya. Michael i Julia Chandlerowie poznali się ponad dwadzieścia lat temu w Nowym Jorku, gdzie studiowali na tej samej uczelni. Michael, rozmiłowany w literaturze angielskiej kwerendował filologię, natomiast Julia zgłębiała tajniki ekonomii. Po zakończeniu edukacji młodzi pobrali się, opuścili miasto i przenieśli w nieco bardziej spokojne miejsce. Michael, mający świetny kontakt z młodzieżą podjął się pracy w szkole średniej jako nauczyciel języka angielskiego, a jego żona, mająca smykałkę do interesów, kierowała niewielką, dobrze prosperująca firmą. Małżeństwo to nie było takie jak jego sąsiedzi. W przeciwieństwie do nich bowiem Chandlerowie nie uważali się za lepszych tylko dlatego, iż poszczęściło im się w życiu pod względem materialnym. Ludzie szanowali ich i darzyli zaufaniem, ponieważ każdego stawiali na równi z sobą, nie dzieląc bliźnich na gorszych czy lepszych. Do każdego swojego rozmówcy podchodzili z takim samym zainteresowaniem i atencją. Nie ważne czy był to tylko portier w hotelu, czy mieszkający kilka domów dalej sędzia. Julia i Michael wprost emanowali zaufaniem i pogodą ducha. Człowiek rozmawiając z nimi kilka, czy też kilkanaście minut miał wrażenie, że znają się od lat.
Chandlerowie pomimo tego, iż dużo pracowali, nigdy nie zaniedbywali swojego jedynego syna, który był dla nich najważniejszy. Starali się spędzać razem czas i rozmawiać z nim najczęściej jak tylko było to możliwe. Uczyli go tego, czego sami zostali nauczeni. Od najmłodszych lat wpajali mu, że to nie pieniądze i nie władza są w życiu najważniejsze, lecz bliscy. Przyjaciele, którzy bez względu na stan majątkowy będą cenić go za to jaki jest i w każdej chwili będą służyć mu pomocą.
Niestety. Gdy Stanley miał siedemnaście lat dwie najbliższe mu osoby zginęły w wypadku samochodowym. Rodzice wracali do domu, gdy na ich pas zjechał kierowca ciężarówki. Wszyscy troje zginęli jeszcze zanim pogotowie i policja dotarły na miejsce zdarzenia. Funkcjonariusze podejrzewali, że kierujący tirem zasnął za kierownicą, jednak dokładne przyczyny wypadku nigdy nie ustalono.
Chłopak czas, który pozostał mu do osiągnięcia pełnoletniości musiał spędzić w sierocińcu, ponieważ prócz rodziców nie miał nikogo, kto mógłby się nim zająć. Po pięciu miesiącach, gdy skończył już osiemnaście lat i w jakimś stopniu pogodził się ze świadomością o stracie ukochanych rodziców wrócił do rodzinnego domu. O pracę póki co martwić się nie musiał, ponieważ pieniądze, jakie otrzymał z ubezpieczenia wystarczyłyby mu spokojnie na dwa, trzy lata. Poza tym chłopak odziedziczył w spadku firmę po matce, która przynosiła stały dochód, a którą to jak na razie kierował Henry Sullivan, główny księgowy Julii, a zarazem człowiek, który pomagał jej w rozkręceniu biznesu. Jednak pomimo wszystko żadne pieniądze nie mogły zastąpić Stanleyowi tego, co stracił. Chciał zapomnieć jak najszybciej o tym co się wydarzyło. O śmierci swoich rodziców, ale nigdy o nich samych.
Spośród mieszkańców ulicy Lyncha młodzieniec wyróżniał się bardzo ważną cechą. Od najmłodszych lat twardo trzymał się zasad, które wpajali mu ojciec i matka. Podobnie jak oni nie czuł się w niczym lepszy od innych i do każdego podchodził z takim samym szacunkiem i zainteresowaniem. Dlatego też ludzie bardzo go cenili. Był lubiany, ponieważ nigdy nie szczycił się tym, że mieszka na „bogatej” ulicy. Stanley uważał siebie za zwyczajnego chłopaka. Prostego gościa, z którym można napić sie piwa i o wszystkim pogadać. Poza tym zawsze było w nim pełno radości życia i optymizmu – nawet po śmierci rodziców, gdy już doszedł do siebie i uznał, że należy żyć dalej. Chłopak gotów był poświęcić się każdej słusznej sprawie. Nawet jeśli nie miał z tego żadnych konkretnych korzyści. Nie było takiego wyzwania, czy problemu, któremu Stanley nie odważyłby się stawić czoła. Nawet wtedy, gdy wiedział, że jego starania z góry skazane są na niepowodzenie. Wbrew wszystkim przeciwnościom zawsze podejmował wyzwanie. Chciał udowodnić wszystkim, że nie jest słaby. Chciał pokazać , że w życiu nie potrzeba pieniędzy, aby osiągnąć zamierzony cel. Do wszystkiego starał się dochodzić ciężką pracą.
Teraz jednak... Teraz nie miał ochoty walczyć. W tej chwili miał serdecznie dosyć starania się o cokolwiek. Był załamany i zrozpaczony jednocześnie. Stracił jedyną, zaraz po rodzicach, osobę, na której naprawdę mu w życiu zależało. I w dodatku stracił ją z własnej winy. Chciał płakać, ale nie miał na to odwagi. Nawet teraz… Nawet po wypiciu połowy butelki rumu. Po prostu siedział i rozmyślał. W pewnej chwili uniósł powoli ciężkie powieki i zaczął wpatrywać się w stolik, na którym stała butelka. On jednak skupiał się na tym co leżało obok niej...
Catherine… Miała na imię Catherine i była cudowną dziewczyną o długich brązowych włosach oraz hipnotyzującym spojrzeniu szmaragdowych oczu. Była o dwa lata młodsza od Stanleya i chodziła do tej samej szkoły. Dla niego była to wielka miłość. Taka o jakiej zawsze marzył. Dla niej zaś... Cóż. Ona po prostu bardzo go lubiła. Dowiedział się tego od ich wspólnej przyjaciółki – Evelin. To właśnie stanowiło dla chłopaka jedyny problem. Tylko go lubiła. Nic więcej...
Ich znajomość trwała już ponad pół roku, lecz mimo to nie widywali się zbyt często. Zazwyczaj spotykali się w towarzystwie swoich wspólnych znajomych, rzadziej sam na sam. Poza tym dużo rozmawiali ze sobą przez telefon. Nie wynikało to jednak z tego, iż oboje mieli sporo zajęć, ale z tego, iż jedną z wad Stanleya była nieśmiałość wobec dziewczyn. Nie miał pojęcia kiedy się zrodziła, ani co dało jej początek. Faktem pozostawało natomiast to, że nie umiał mówić prosto w oczy tego co czuje. Mimo, że był lubiany przez innych bał się. Odczuwał silny strach przed tym, że zostanie odrzucony, lub wyśmiany. Strach ten był wręcz paraliżujący i dawał się odczuć niemal w każdym nerwie ciała. Dlatego właśnie za każdym razem, gdy Catherine chciała się z nim umówić wymyślał coś, tylko po to, żeby się jakoś wykręcić. Wiedział, że znalazł swoją druga połowę, ale potrzebował czasu na to, aby przygotować się do tego co jej powie. A chciał powiedzieć jej naprawdę wiele, a właściwie to wszystko.
Uświadomił sobie, że nareszcie znalazł tę jedyną, z którą chciał spędzić resztę swojego życia. Marzył o tym by jej powiedzieć, że jest najwspanialszą dziewczyną jaką spotkał oraz to, że dzięki niej wreszcie jego istnienie nabrało sensu i treści. Chciał wyrzucić to z siebie, ale nie mógł. Nie potrafił... A teraz było już za późno na jakiekolwiek wyznania. Tak mu się przynajmniej wydawało. Catherine od miesiąca miała chłopaka i nie było w tym nic dziwnego, bo przecież Stanley nigdy nie wyznał jej wprost tego co o niej myśli i co do niej czuje. Nie miał do niej pretensji, że kogoś sobie znalazła. Jedyne pretensje jakie miał, miał do samego siebie. O to, że brakło mu odwagi i stracił ostatecznie i bezpowrotnie tę, którą darzył głębokim uczuciem. Tak przynajmniej mu się wydawało i nie mógł sobie tego wybaczyć. Nie mógł i nie potrafił się z tym uporać.
Chłopak wstał z fotela i podszedł do stolika, na którym stał rum. Sięgnął po trunek, po czym udał się w stronę okna. Stojąc przed nim wpatrywał się w niebo. Jedynym źródłem światła wpadającego do pomieszczenia był zimny blask księżyca, teraz już całkowicie odsłoniętego przez chmury, które rozpierzchły się niczym garstka suchego piasku pod w pływem podmuchu wiatru. Stanley przystawił niepełną półlitrówkę do ust i po kliku sekundach upił kilka dużych łyków. Opuścił rękę wzdłuż tułowia i pozwolił by alkohol wysunął się z dłoni. Butelka leniwie potoczyła się pod ścianę rozlewając po drodze resztki cudownej ambrozji zapomnienia. Stanley ponownie stanął przy stoliku jeszcze raz wszystko analizując. Szukał jakiejś szansy, lecz jej nie znalazł. Nie znalazł, lub nie chciał znaleźć. Jego zdaniem jedyna ucieczka od zmartwień i problemów leżała tuż przed nim. Wystarczyło wyciągnąć po nią rękę. Tak też zrobił. Ujął chłodną rękojeść pistoletu w dłoń, ale mimo to dotyk stali nie przyniósł spodziewanej ulgi. Przeciwnie. Srebrny Colt, który do tej pory wisiał nad kominkiem, zalegał mu w dłoni tak ciężki, jakby zrobiony był z ołowiu. Stanley spojrzał na niego obojętnym wzrokiem. W magazynku znajdowała się tylko jedna, samotna kula. Morderczy odblask tańczący na lufie hipnotyzował i zniewalał. Do głowy przychodziła tylko jedna, jedyna myśl. Cytat z ulubionego filmu. Jego głos, zazwyczaj przepełniony optymizmem, w tej chwili był bezbarwny i pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na to, że może być lepiej.
- Zawsze będę cię kochał… – wyszeptał beznamiętnie – Zawsze… i nigdy.
Przystawił sobie lufę do skroni. Poczuł jej oziębłość i drzemiącą w niej potęgę destrukcji. Tak bardzo chciał, aby Evelin zapukała teraz do drzwi, tak jak co wieczór gdy przychodziła porozmawiać. Powiedziałby jej wtedy o wszystkim co go gnębi. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Z jakiegoś powodu dziś jej nie było. Zupełnie tak jakby nie chciała mu w niczym przeszkadzać. Zresztą, o tej godzinie i tak było już za późno na jakąkolwiek wizytę. Zamknął oczy.
- Zawsze… i nigdy
Zdecydowanie pociągnął za spust… Broń się zacięła…
lolek00 - 2011-08-19, 20:27
Dziwnie się czuję kiedy ktoś o mocnych smutach pisze lekko. I ta zacięta broń to słaby motyw imo.
Nawiasem mówiąc - beznadziejnie czyta się tekst bez akapitów.
|
|
|